11 maj 2016

Czego nikt mi nie powiedział, zanim pobiegłam swój pierwszy maraton?


Wielkie odliczanie trwa!

Zostało raptem kilka dni do super pięknej niedzieli, kiedy dziesiątki osób będą płakać z powodu zablokowanych ulic, ale ich łzami nikt nie będzie się przejmował. Dlaczego? Bo oto tego dnia popłynie morze o wiele cenniejszych łez. Takich jakby ciut bardziej szczęśliwych. Oczywiście po tym, jak skończy się rzeka przekleństw i innych brzydkich słów kierowanych w stronę wmordewindu nad Wisłą.
TAK! To już! To w tę niedzielę! Cracovia Maraton! Numer piętnaście!

źródło: krakow.sport.pl


O rany, jak mi sentymentalnie. Aż ciężko uwierzyć, że właśnie mijają dwa lata, odkąd sama zadebiutowałam na trasie królewskiego dystansu i rok odkąd zrobiłam sobie trójeczkę z przodu. Ajajajajaj!
Minęło już troszkę czasu i, chociaż żadna ze mnie specjalistka, skleciłam kilka maratonowych postów, które może was zainteresują. Na przykład: o tym, co myślę na temat ładowania węglami (KLIKSY), że jednak playlista na maraton to dobry pomysł (KLIKSY), które graty warto spakować do torby na bieg (KLIKSY), a z takich bardziej osobistych tekstów - jak miały wyglądać moje ostatnie cztery dni przed Silesia Marathon (KLIKSY) i jaką emocjonalną padakę przeżywałam dwa tygodnie wcześniej (KLIKSY)
Ale dzisiaj cofam się w czasie do mojego pierwszego startu. Bo są takie rzeczy, których nikt mi wtedy nie powiedział, a gdybym je usłyszała, na pewno byłabym szczęśliwsza.


PO PIERWSZE - Żeby nie wymagać od siebie nie-wiadomo-czego


To tylko na plakacikach jest takie proste.
To. Jest. Pierwszy. Maraton.
Kropka.
Moim zdaniem pierwszy maraton w przypadku amatorów powinien być synonimem braku oczekiwań. Jak pierwsze zajęcia judo albo darmowa wejściówka na siłownię. Próba mikrofonu.
Kropka.
Trzeciej kropki nie będzie, bo każdy pierwszorazowiec powinien ją sobie sam dopisać jeszcze przed tym, jak stanie na starcie.
Nawet jeśli wytrwale trenujemy, przebiegnięcie ponad 42 kilometrów za jednym razem jest wielkim obciążeniem, totalnym szokiem dla organizmu i nie da się przewidzieć, jak to całe ustrojstwo, w którym żyjemy, zachowa się w obliczu takiego wyzwania. Ba, nie wiadomo, co się stanie z głową.
I to wszystko trzeba zaakceptować, zanim jeszcze się stanie. Nawet jeśli nie miałoby się nigdy stać.
Bo skarpetki mogą obetrzeć. Buty zedrzeć paznokcie. Mięśnie się zbuntować. Żołądek też. Może się chcieć płakać, można stracić wiarę w to, że dotrze się do mety.
Ja nie musiałam się mierzyć z aż takim combo, ale przecież nie można wykluczyć, że akurat tego jednego dnia wszystko pójdzie źle.
Ważne, że jak już się doczłapie do mety, to najgorsze będzie się miało za sobą. A potem... Za każdym razem jest fajniej!

PO DRUGIE - Że dla świętego spokoju mogę robić rzeczy, których normalnie nie robię



Tutaj mam na myśli jedną konkretną rzecz, ale każdy może sobie dopisać swoje prywatne megalęki. Za pierwszym razem jak jasna ciasna bałam się, że na trasie będę musiała zaliczać pit-stopy niespodzianki, a bardziej dosłownie mówiąc - że zostanę człowiekiem biegunką.
A przecież ten problem można rozwiązać w bardzo prosty sposób. Stoperan przed startem i do przodu! Of course, taka metoda może się nie sprawdzać jednakowo u wszystkich, ale na pewno jest przetestowana przez wieeeelu biegaczy. W tym przez Małgę.
Podobnie można zrobić z innymi rzeczami. Żeby buty nie obtarły, można zakleić strategiczne miejsca tejpami. Co z tego, że tejpy nie służą do tego? Po jakimś czasie mogą odejść, ale przynajmniej przez jakiś czas utrzymają się lepiej, niż zwykłe plastry.
I tak dalej. Warto myśleć niestandardowo i zapobiegać.

PO TRZECIE - Że dobrze jest mieć coś do zjedzenia "na przed"


Skoro już wiecie, czego się wtedy bałam, to pewnie zrozumiecie, dlaczego śniadanie nie chciało mi przejść przez gardło. Na pewno biegłoby mi się lepiej, gdybym miała małą, zapasową bułeczkę do zjedzenia. I miodek.
Trzeba wziąć pod uwagę, że między śniadaniem, które jemy w domu albo hotelu a startem może minąć dobrych kilka godzin. Skoro w zwykły, siedzący dzień głodniejemy w tym czasie, to tym bardziej przed kilkugodzinnym biegiem powinniśmy pomyśleć o tym, żeby mieć zapas energii.

PO CZWARTE NAJWAŻNIEJSZE - Że nieważne, co powiedzą inni, powinnam czuć się bohaterką. Ihöj.



Simple as that.
Maraton to moja walka. Walka z moimi słabościami, walka z moim organizmem, który niekoniecznie lubi się głodzić i podduszać w słonku na asfalcie.
I jeżeli ktokolwiek śmieje się ze zdjęć z trasy, ze spoconej koszulki, zamordowanych włosów, twarzy męczennicy, osiągniętego czasu albo kwestionuje to, że po dotarciu do mety jest się przegościem, to na taką okazję powinno się mieć przygotowane jedno słówko. Zaczyna się na "wy", a jego grzecznym synonimem jest "spadaj na bambus, frajerze".


A tak oprócz tego, to trzymam za was kciuki! Dajcie znać, jeśli biegniecie w niedzielę, żebym wiedziała, kogo wypatrywać. Będę się gdzieś tam plątać na trasie, pewnie dam jeszcze znać, gdzie, na pewno będę miała coś dobrego albo plakacik, albo coś. A jeżeli chcielibyście się przyłączyć do kibicowania, to też mi napiszcie!
I pamiętajcie - jesteście najlepsi! Już sam fakt, że stajecie na starcie oznacza, że jesteście super twardzi i cool.



4 komentarze:

  1. Świetny tekst! Wydaje mi się, że dla Wielu będzie pomocny.
    Sama chciałabym to kiedyś przeżyć i na pewno przyda mi się wskazówka ze stoperanem ;). Za wszystkich startujących trzymam mocno kciuki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tam w maratonie nie startuje ale te rady są w sumie trochę uniwersalne ;-)

    OdpowiedzUsuń

Hej hej :) Pięknie dziękuję za każdy komentarzyk! Postaram się wpaść z rewizytą!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...