28 gru 2015

Po co są Wielkie Wyprawy Biegowe - zapraszam na chwile do głowy, czujcie się jak w domu

Strasznie się wczoraj  nastawiłam na Wyprawę Biegową. Miałam dzisiaj spędzić cudowny dzień wśród otaczających Nowy Sącz górek. Spakowałam plecak, ustawiłam budzik, nawet nie mogłam spać, tak bardzo czekałam na poranek. Iiiii, doczekałam się. Tuż przed tym, jak miałam wychodzić z domu, zaczął się Armageddon. Ulewa. Wichura. Zostałam w domu.
Żeby choć trochę osłodzić sobie największe-rozczarowanie-tego-grudnia, postanowiłam wytłumaczyć wam, po co w ogóle są biegowe opowieści Małgi i czemu to wszystko służy. Zobaczcie, jakie dzikie dziecko pisze tego bloga, a zaczniecie drżeć na myśl o maczetach :D


14 gru 2015

Wielka Wyprawa Biegowa: Ojcowski Park Narodowy

Witajcie!

Odkąd na blogu ukazał się ostatni post, duża część świata z pewnością zdążyła już o maczetach zapomnieć. Część pytała od czasu do czasu, co się ze mną dzieje i dlaczego znikłam, a tak naprawdę nikt jeszcze nie wie, dlaczego znikłam, bo skierowania dalej mam tylko na papierkach, a nogi bolą, kiedy mają ochotę, bez żadnej reguły.
Ten wpis jest ukoronowaniem całej listy postów nienapisanych, wpisów przeryczanych i ziejących najczystszą, najbardziej pierwotną nienawiścią wobec wszystkich, którzy mogą biegać wesoło i beztrosko. A jest ukoronowaniem dlatego, że właśnie w minioną sobotę przez kilka godzin biegałam wesoło i beztrosko. Po raz pierwszy od kilku miesięcy.
I to nie byle gdzie!



1 lis 2015

Pożegnanie z październikiem

Kiedy jechałam do Krakowa, nie spodziewałam się, że październik minie tak szybko.
Jeszcze przed chwilą kończył się wrzesień, a tu nagle zrobił się listopad. U mnie, podobnie jak u wielu, wielu osób październik był wyjątkowo drętwym miesiącem, kiedy zieje nudą jak sto pięćdziesiąt, ale to dobrze, bo kiedy się studiuje, to październik jest raczej ciężkim miesiącem. Trzeba sprawić, żeby całe mnóstwo spraw zaczęło działać równocześnie. Chyba mogę być zadowolona z tego, jak dzielnie walczyłam.



26 paź 2015

2 Cracovia Półmaraton Królewski - kolejny prezent od losu

Tak na sam początek - jeśli brakuje wam motywacji i każdego dnia powtarzacie sobie przed treningiem, że bez ciężkiej pracy nie będzie życiówki, to raczej nie czytajcie tej opowieści. Naprawdę.



15 paź 2015

Przestań szukać motywacji. Po prostu rusz tyłek!

Zimno, wieje, pada, mróz, ble, wszystko ble! A myśl, że trzeba jeszcze pójść pobiegać, to już w ogóle dramat. Nie bez powodu wielu biegaczy rezygnuje z trenowania właśnie w okresie jesienno-zimowym. Wszystkie złe rzeczy, które zupełnie nagle pojawiają się na ziemi i w powietrzu skutecznie odstraszają nieco mniej zapalonych amatorów sportu. Ci, którzy zostają na polu walki są skazani na niekończące się wewnętrzne bitwy i wewnętrzne rozdarcie między ciepłą herbatką i telewizorkiem a mokrym obrzydliwstwem na zewnątrz.
W chwilach, kiedy robi się ciężko, trzeba działać szybko. Nie ma co szukać inspiracji, bo w sumie ciężko znaleźć przekonywujące argumenty za tym, żeby wyjść, zmoknąć i wrócić, jeśli trening można przełożyć na inny dzień. Trzeba działać, a w dzisiejszym tekście, który paradoksalnie dostanie tag "motywacja" opowiem wam o trzech sposobach, które stosuję, kiedy jest mi smutno, źle, nie potrafię wygonić się z domu i nie pomaga świadomość tego, że mam plan, który trzeba zrealizować.



7 paź 2015

II Mościcki Bieg - peszek, peszek, Małga

Na II Mościcki Bieg pojechałam jednym, jedynym autobusem, który jechał ode mnie z wioski w okolicach dwunastej. Takim, którym miałam dotrzeć do Tarnowa na styk, pod warunkiem, że się nie spóźni, a potem miałam minutę na kupienie biletu na przesiadkę. Autobus miejski też nie mógł się bardzo spóźnić. W razie gdyby wszystko przyjechało na czas, zostawało mi jakoś dziesięć minut na dotarcie z położonego nie-wiadomo-gdzie przystanku do położonych nie-wiadomo-gdzie namiotów z biurem zawodów i odebranie numeru startowego.
Oczywiście, że mogłam pożyczyć auto od rodziców. Oczywiście, że mogłam pojechać wcześniejszym busikiem. Ale po cichu liczyłam na to, że może jednak coś pójdzie nie tak i będę mogła bez wyrzutów sumienia wrócić do domu. 
Właśnie tak bardzo nie chciało mi się tam jechać.


A z samym biegiem było tak:
Dzień wcześniej postanowiłam, że (o ile dotrę na czas), to będę się starała pobiec dobrze. Tak, żeby sprawdzić, jak nisko upadłam i jak bardzo dużo pracy przede mną.  Być może pobiegnę w Tarnowie jeszcze jedną dyszkę w tym roku, w listopadzie i to byłby całkiem ciekawy eksperyment, sprawdzić, co może się zmienić w ciągu dwóch miesięcy (oby!) normalnych treningów.
Trochę zaniepokoiłam się w trakcie rozgrzewki, kiedy pulsometr zaczął mi pokazywać liczby z kosmosu, które w trakcie rozgrzewki w ogóle się nie powinny pojawiać. Wkurzyłam się więc, machnęłam maczetą i skończyłam rozgrzewkę, żeby się nie denerwować. Było troszkę po południu, piękne babie lato, słońce zaczęło tak przypiekać, że jeszcze zanim wystartowaliśmy, wiadomo było, że będzie ciężko. Później okazało się jeszcze, że trzy razy musieliśmy przebiegać przez miejsce, gdzie robił się imponujący przeciąg między ulicami. 
Przed biegiem głównym pobiegły najmłodsze dzieci i gimnazjaliści, przyszłość biegowej sceny muzycznej. Na starcie dla staruszków stanęło około 200 osób, całkiem ładnie, jak na imprezę organizowaną przez firmę produkującą różne alchemiczne ustrojstwa.


PUFF! Ruszyliśmy!
Wystartowałam z myślą, że tak długo, jak tylko się da, postaram się trzymać 4:50. Plany zmieniłam bardzo szybko, bo już na drugim kilometrze, kiedy, delikatnie mówiąc żołądek niezbyt fajnie zbliżył mi się do gardła. Zwolniłam tak, żeby nie fiknąć gdzieś po drodze, bo ludzie odpowiadający za pomoc medyczną akurat dostali jedzenie i głupio byłoby im psuć posiłek.

Tuż przed trzecim kilometrem byłam o tyci, tyciusi, wąski jak ostrze maczety krok od podjęcia decyzji o skończeniu zabawy z ludźmi biegnącymi na 3 kilometry, ale jak na nieszczęście zapatrzyłam się na stolik z wodą i przegapiłam zjazd do mety. Troszkę poprzeklinałam w myślach, bo nie pozostało mi nic innego, jak udawać, że nic się nie stało, że czuję się świetnie i wcale prawy but we współpracy ze skarpetką nie robią mi miazgi z pięty. Prawie cały czas biegłam w bardzo męskim towarzystwie, co zdecydowanie miało swoje zalety na wietrznych kawałkach. 

fot. Tomasz Schenk
Mniej więcej w połowie trasy zrobiłam kawał bardzo skomplikowanej matematyki, z której wywnioskowałam, że koniec końców nie będzie aż tak źle, jak myślałam i do metry w najgorszym razie dotrę w okolicach 53 minut. Gdyby ktoś dzień wcześniej powiedział mi o takim wyniku, poczułabym się bardzo niedoceniona, nawet biorąc pod uwagę przerwę, po której miałam startować, ale po prawie pół godziny męczenia się w okolicznościach, które super bardzo mi nie sprzyjały, brałam taki wynik w ciemno.
Rzecz jasna podczas szacowania wyniku się pomyliłam. O ponad dwie minuty, akurat w tę lepszą stronę. Na metę wbiegłam z uśmiechem, nawet całkiem zadowolona z siebie, z 50:48 na zegarku. Bez szału, ale i bez tragedii. A na tej beztragedyjności zależało mi najbardziej.



Dopiero później odkryłam, że na cztery starty tej jesieni po raz drugi byłam czwarta w kategorii. Nie no, nie mam nic przeciwko czwartym miejscom, uważam, że nie oznaczają "jesteś frajerem", tylko "no sorry, po prostu pech", ale cholerka. Dlaczego trzecia osoba zawsze wyprzedza mnie w jakiś poniżający dla mnie sposób? Tym razem to była dziewczyna, która dzikim pędem rzuciła się na ostatniej prostej. Nie ścigałam się z nią, bo nie lubię tego robić, nie lubię nadrabiać sekund na ostatnich metrach, jeśli nie zarobiłam na nie całym biegiem.To chyba zła zasada, bo coś kiepsko na niej wychodzę.
Co nie zmienia faktu, że klaskałam bardzo, bo widać było, że wszyscy, którzy stanęli na podium, starali się bardzo i wymęczyli fest fest! (Żeby nikt mnie tu o zawiść nie posądził!) A najstarsi zawodnicy to już w ogóle szaleństwo.


W tej sytuacji nie zostało mi nic innego, jak trzasnąć sobie zdjęcie z reprezantami ITMBW z Krakowa (W sumie to mam nadzieję, że nie mają nic przeciwko temu, że wrzucam tu to zdjęcie) i pojechać do domu. Za rok trzeba będzie wrócić i odbić sobie tegorocznego pecha.
Kilka słów o organizacji: super, za darmo, całe mnóstwo atrakcji dla dzieci, pomiar czasu z czipami zwrotnymi, trasa w formie trzech pętli, w miarę płaska z jednym niewielkim wzniesieniem, bardzo dobrze oznaczona, wody pod dostatkiem, kilka zdjęć też się znalazło, a dla chętnych za metą zupa w zamykanych pudełeczkach.

Tak to właśnie z II Mościckim Biegiem było. Ciekawa jestem, czy wyjdzie test z dwoma dyszkami z dwoma miesiącami pomiędzy. To mogłoby być ciekawe.
Pozdrawiam,
Mistrzyni Miejsc Czwartych

1 paź 2015

Pożegnanie z wakacjami i plany na nowy rok (akademicki)

Zrobił się październik i ufffff! Tak bardzo oddycham z ulgą z tego powodu! Jestem jeszcze tak bardzo w K20, że właśnie kończę wakacje i zabieram się do pracy, w końcu to nowy rok akademicki. Jak się z tym czuję? Fantastycznie! Prawdopodobnie za jakieś dwa miesiące nie będę już myśleć tak samo, ale póki co jestem mega podekscytowana, pełna entuzjazmu, nadziei i wszystkie inne srutututututu. Po prostu cieszę się, że znowu będę miała normalny rytm dnia, plan i nie będę mogła poddawać się lenistwu. Lubię te pierwsze dni, kiedy wszystko wydaje się takie proste i możliwe!
Ale póki co to jest ostatnia chwila, żeby spojrzeć wstecz i zrobić kolekcję wspomnień z tych wakacji.

LIPIEC!

20 wrz 2015

Małga w kuchni. Odcinek 4 - Gotowane w syropie gruszki z lodami waniliowymi

Są takie różne pyszności, z którymi wiążą się pewne zwyczaje: makowiec piecze się na Boże Narodzenie, babeczki z jeżynami robi się w sierpniu, a tort na urodziny. Z kolei, kiedy tylko zaczynają się chłodne, deszczowe dni, na talerzyku lądują gotowane gruszki z lodami - deser, na który czeka się przez cały rok, idealne połączenie gorącego z zimnym, cudo pachnące goździkami i cynamonem. 
Niebo w gębie!


3 wrz 2015

Moda na bieganie? To ja dziękuję, mody zbyt szybko mijają

Cześć, jestem Małga. Biegam bardziej lub mniej regularnie od trzech lat.
Zbyt krótko, żeby z rozrzewnieniem wspominać czasy, kiedy trenowało się w trampkach, a ludzie szczuli biegaczy psami, żeby się czymś nie zarazić, a zbyt długo, żeby nie pamiętać czasów, kiedy super mega intensywnego boomu na bieganie jeszcze nie było. A teraz jestem świadkiem biegowej transformacji i jestem ciekawa, co mają od powiedzenia ci, którzy biegają jeden-dwa-trzy albo cztery-pięć-sześć i więcej lat na ten temat.
(To sugestia, że byłoby super, gdybyście podzielili się swoim zdaniem)

Jak wszyscy biegają, to wszyscy! - Bieg AGH 2015



No to do rzeczy.

21 sie 2015

Kleszczowy alarm

Pewnie słyszeliście o tym milion razy. Kiedy tylko zaczyna się robić cieplej, trawa dorasta do kolan, a drzewa mają liście z prawdziwego zdarzenia, do akcji wkraczają kleszcze. Podłe, krwiożercze potworki, które nie byłyby straszniejsze, niż komary, gdyby nie fakt, że głupie ugryzienie kleszcza może wywołać naprawdę poważne choroby.

Tak to właśnie widzę. (źródło: popculturecrunch.com)

Jako że w ciągu jednego dnia, kiedy wróciłam do domu, zdążyłam załapać się na dwa kleszcze, postanowiłam przypomnieć sobie (i wam, jeśli macie ochotę przypominać sobie takie rzeczy) kilka dobrych zwyczajów, które pomogą uniknąć tego stresującego momentu, kiedy odkrywa się, że Obcy ma trochę zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością.

14 sie 2015

Wielka Wyprawa Biegowa - czego mnie nauczyła?

W samo południe! Polana Morgi.

No dobra, przyznaję - kiedy zaczynałam pisać ten post, nie do końca wiedziałam, co właściwie powinnam napisać. Czy było gorąco? Pod górę? To wiadomo od razu. Nie mam też miliona spektakularnych zdjęć, bo Brzanka nie jest spektakularna w taki sposób, jak super wypasione zbocza Tatr i widoki aż do Paryża. Jest zdecydowanie bardziej leśna, wyciszona i subtelna (poezja prawie no!). A jakby brak zapierających dech w piersiach panoram nie był wystarczającym powodem, żeby zdjęcia były przeciętne, to jeszcze trzeba wziąć pod uwagę, że przez większość czasu albo biegłam, albo szybko szłam, wszystko było wilgotne, a w dodatku na szczycie byłam tuż przed południem. Wtedy, kiedy jest bardzo gorąco, a cały świat spowija taka półprzezroczysta mgiełka. I widać jeszcze mniej, niż zwykle.
Dlatego postanowiłam się skupić na tym, czego taka wyprawa biegowa uczy. Nawet jeśli nie do końca była Wielką Wyprawą Biegową, którą miała być.

11 sie 2015

Wielka Wyprawa Biegowa? Poproszę!

Nie wiem, czy męczy was sytuacja, kiedy każdego dnia musicie pokonywać tę samą trasę, ewentualnie z minimalnymi modyfikacjami, bo żywcem nie ma dokąd biec. Mnie tak, dlatego kilka tygodni temu, kiedy akurat znajdowałam się w najbardziej mrocznej fazie "wszystkomniebolijestemwrakiemczłowieka" wpadłam na pomysł, że w sierpniu wybiorę się na Wielką Wyprawę Biegową, żeby zrobić sobie twardy reset i zmasakrować nogi.

Spoiler - to tam w oddali stanie się coś wielkiego!

Problem w tym, że to nie mogła być zwykła, nijaka wypraweczka do lasu i z powrotem do domu na obiadek. Chciałam, żeby to była taka wyprawa, że jeśli tak sobie zażyczę, to zajmie nawet cały dzień i będę musiała wziąć ze sobą kanapki. W dodatku musiała spełnić najważniejsze, totalnie podstawowe kryterium - to nie mogła być trasa, którą biegam codziennie i najlepiej, gdyby były jakieś góreczki, no i dobrze, żeby wyprawa nie wiązała się z kosmicznymi kosztami.
Innymi słowy - tych warunków było całkiem dużo. Nic dziwnego, że zrobiło mi się całkiem miło, kiedy któregoś dnia z nudów wzięłam mapę moich okolic i odkryłam, że mamy całkiem fajne małe górki - Pasmo Brzanki. Niby nic spektakularnego, bo mieszkam na pogórzu, a nie w górach, a najwyższy szczyt, który może mnie interesować ma nieco ponad 500 metrów wysokości. Ale jak na pierwszą wyprawę to cud miód orzeszki!
Potem poszło z góry. Odpaliłam Mapę turystyczną i skombinowałam trasę:




Długo zwlekałam z realizacją planu i z dnia na dzień przekładałam wyjazd z powodu gorąca. I wiecie co? Już straciłam nadzieję na to, że kiedykolwiek będzie chłodniej. Nie będzie, trzeba się z tym pogodzić. A nawet gdyby w ciągu najbliższych dni choć odrobinę miało się ochłodzić, to i tak potrzebuję po takiej wyprawie przynajmniej tygodnia  na odżycie (albo naprawienie tego, co mi się we mnie zepsuje) przed połówką.

Dlatego pojadę jutro. Tak, piszę, żeby się pochwalić.

Umęczę się pewnie niemiłosiernie, bo od kilku dni stężenie powietrza w powietrzu jest minimalne, pewnie większą część trasy przejdę i będę potrzebowała koszulki na zmianę, żeby wrócić pociągiem do domu, ale pojadę, choćby nie wiem co. Natrzaskam milion zdjęć, może będzie widać Tatry i napiszę nową biegową opowieść.

Trzymajcie kciuki, żeby się udało! Jakieś dobre rady?





2 sie 2015

Lipiec - gdzie znika Małga, kiedy jej nie ma?

Tak chyba z dziesiąty raz zaczynam tego posta i za tym dziesiątym razem stwierdziłam, że powinnam podarować sobie tłumaczenie, dlaczego mnie tak długo nie było - za dużo gadania, a za mało sensu. Ale już jestem!
Jakkolwiek by nie było, to nie zmienia faktu, że podsumowanie miesiąca nie jest porywającym tematem, ale od czegoś trzeba zacząć, a lipiec był zdecydowanie najbardziej burzliwym miesiącem w mojej biegowej i naukowej karierze. Czas na rachunek biegowego sumienia.

Wakacje w domu oznaczają bardzo samotne treningi, a więc przewagę zdjęć widoczków :D

Zacznijmy od tego, co udało mi się zrobić: 

  • czytałam wasze posty! Nie komentowałam, bo miałam komputerowstręt, ale czytałam i szybciutko nadrobię wszystkie zaległości :D
  • w samiuśkie urodziny zdobyłam prestiżowy (a jakże!) tytuł licencjata filologii szwedzkiej i w blasku chwały powróciłam na wakacje do domu, co oznacza, że w kalendarzu pojawiły się górki i góreczki.
  • zwalczyłam protestujące po chodzeniu w szpilkach rozcięgno.
  • pierwszy raz biegałam z psem. Mój Brutalek biega!
  • To po lewej to Brutal. Bardzo kocha ludzi, ale boi się, kiedy ktoś jest zły albo podnosi głos.
  • zdobyłam tytuł Dzielnej Małgi po tym, jak zrobiłam sobie dziurę w stopie i chodzenie bolało, a mimo to poszłam biegać (okej, niewiele z tego treningu wyszło, ale starałam się)
  • od tych górek i góreczek (a właściwie od totalnie beznadziejnej techniki zbiegania po asfalcie) zaczęły pomrukiwać moje piszczele - stąd niebiegowy koniec miesiąca.
  • w ciągu ostatnich dwóch tygodni tak wyrolowałam nogi, że drugich takich chyba nie ma na świecie. Wygłaskane, wychuchane, cudeńka po prostu.
  • zaczęłam na serio pracować nad stabilizacją. Absy powracają!
  • najważniejsze - zrobiłam wyprawę na jeżyny, a to oznacza, że jestem w internetach już od roku. I uświadomiłam sobie, że chyba za bardzo odeszłam od wyjściowej koncepcji mojego bloga.

Czego nie zrobiłam:

  • ze względu na durną piszczelozę nie zrealizowałam homemade obozu, o którym jeszcze napiszę.
  • nie przebiegłam 200 kilometrów (loooooooser!)
  • nie przykładałam się do rozgrzewki i rozciągania (nie żeby od tego brały się kontuzje, czy coś...) Wy tak nie róbcie! Nie polecam! Rozgrzewka podstawą sukcesu!
Niewiele było szczęśliwych dni, co nie?
Jak widać, lipiec był miesiącem walki o zachowanie pozorów, że radzę sobie z realizacją planu treningowego i nie poddaję się super mega przeciwnościom losu. Do tego gorąco, które sprawiało, że "daję z siebie wszystko" oznaczało dużo słabszy trening, niż przy, dajmy na to, 19 stopniach. No bieda nooo... Ale robiłam, co mogłam.


A co w sierpniu?

  • Maczeta Open Source, czyli zbieram ludzi, którym bliska jest idea biegania z maczetą.
  • pierwszy "jesienny" start.
  • planowanie Wielkiej Wyprawy Biegowej.
  • jeżynowe pyszności.
  • jeszcze więcej jeżyn!
... i kilka dobrych treningów

Jeśli jeszcze tu jesteście, dawajcie znać, jakie macie cele i gdzie biegacie w sierpniu :D Skoro już wróciłam, będę was nękać pytaniami o to, jak było!




2 cze 2015

Schody - biegowe siłki w dwie chwilki

Super bardzo modne stały się w ostatnim czasie biegi w wieżowcach. Na milionowe piętro, w jak najkrótszym czasie, żeby zobaczyć niebo, ale nie umrzeć. Paryż, Warszawa, Frankfurt, Wrocław, Katowice, wszędzie.
Choć nigdy nie uczestniczyłam w takich zawodach, to w ostatnim czasie odkryłam cały wachlarz zalet wplatania schodów w treningi. Szczególnie, kiedy ma się bardzo, bardzo mało czasu.
Na szczyt!

O ZALETACH SCHODÓW SŁÓW KILKA 


Gdybym miała trening na schodach określić jednym słowem, bez chwili wątpliwości stwierdziłabym - efektywny. Jeśli nie jest się zaprawionym schodaczem, dwadzieścia minut spokojnie wystarcza, żeby zarżnąć się doszczętnie, nie chodzić przez rok, a przy okazji pięknie wyćwiczyć udka, łydki, poślady, brzuch, grzbiet, a nawet pracę rąk. Wszystko.
Zasadniczą zaletą treningu na schodach jest to, że pomaga w walce o prawidłową technikę biegową. Wzmacniamy mięśnie, które pilnują, żeby kolana ustawiały się tak, jak trzeba i nie bolały, stawy skokowe odwalają kawał porządnej roboty, a jeśli dodatkowo pilnujemy, żeby nie wychylać się za bardzo do przodu (ani w tył), to nasza miednica uczy się, jak powinna być ułożona w trakcie biegu. O cudownym wpływie biegania po schodach na technikę pokonywania podbiegów nie muszę chyba wspominać, prawda?
Nie można też zapominać o względach praktycznych. Nieważne, czy na zewnątrz jest minus dwadzieścia czy plus trzydzieści stopni, na klatce schodowej zazwyczaj panuje przyjemny chłodek, który sprawia, że łatwiej jest dać z siebie wszystko. No i do domowego wodopoju jest całkiem blisko.
Jedna sprawa jest tylko lekko ryzykowna.
Kiedy decydujemy się na schodkowy trening, istnieje spore prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie chcąc nie chcąc natkniemy się na sąsiadów. Pół biedy, jeśli właśnie wybierają się do pracy albo wracają z zakupów. Wtedy trzeba udawać, że nie widzimy ich spojrzeń z gatunku "aaale pogodę to ładną dziś mamy, prawda?" i starać się nie dyszeć jak palacz z siedemdziesięcioletnim stażem. Gorzej, jeśli to oni będą musieli udawać, że picie kawy z metalowego garnuszka na schodach w samych slipkach to coś normalnego.
Jedno jest pewne - to wcale nie jest takie nudne, jak mogłoby się wydawać!

A CO NIBY ROBIĆ NA TYCH SCHODACH?

Skoro już wyzachwalałam trening na schodach na siódmą stronę, to chyba wypadałoby też wspomnieć, jak w ogóle wygląda taki trening, którego celem nie jest wzbicie się na wyżyny sztuki latania nad schodami, tylko wzmocnienie mięśni z myślą o bieganiu.

Wada schodów: zdjęcia często nie wychodzą

1. Super mega staranna rozgrzewka

Nie oszukujmy się. O ile przy zwykłym bieganiu mamy zapas pierwszych kilku kilometrów, w trakcie których "dogrzejemy" się w razie kiepsko przeprowadzonej rozgrzewki, to na schodach nie jest już tak kolorowo. Od samego początku rzucamy się na głęboką wodę, mocno obciążamy mięśnie. Jeśli nie będą gotowe na taki wysiłek, coś może się zepsuć.
Ja zazwyczaj zaczynam od mojej tradycyjnej przedbiegowej rozgrzewki: dynamiczne rozciąganie, jakieś tam mini skipy, krążenia, wypady. Wszystko, co normalnie zrobiłabym przed zwykłym treningiem. Potem warto sprawdzić, co słychać w sąsiedztwie i przetruchtać kawałek między blokami. U mnie zwykle wychodzi kilometr, może dwa. Po takiej przystawce człowiek czuje się głodny wrażeń i gotowy na danie główne :D

2. Różne rodzaje drogi na szczyt

... czyli właściwa część treningu. Tutaj wszystko zależy od waszej fantazji. Można łączyć różne sposoby biegania po schodach w różnych kombinacjach i z różną ilością pięter pokonywanych w określony sposób. Ilość pięter przypadających na poszczególne ćwiczenia to kwestia indywidualna. Nawet jeśli zrobi się jakieś plany, to często okazuje się, że w pewnym momencie gubi się rachubę.
Oto kilka moich typów:

  • tradycyjne bieganie po jednym schodku
  • bieganie po jednym schodku z wysokim unoszeniem kolan (Skipy na schodach!)
  • wbieganie po jednym schodku z szeroko rozstawionymi nogami (Jakby się miało założoną pieluchę...)
  • wbieganie po dwa schodki
  • wbieganie po trzy schodki
  • wskakiwanie obunóż po kilka schodków
  • wchodzenie po schodach z wypadami
  • wbieganie po schodach bokiem (Mój hicior! Taka jakby przeplatanka na schodach. Daje popalić! Trzeba tylko pamiętać o zmienianiu stron.)
  • wbieganie tyłem
Zawsze po skończonej "seryjce" ćwiczenia zbiegam schodami na dół. Część osób uważa, że zbieganie jest czymś bezsensownym i niepotrzebnie dodatkowo obciąża mięśnie, ale ja osobiście się z tym nie zgadzam. W ten sposób uczy się pewności siebie na zbiegach i stopy mają okazję popracować dużo szybciej, niż kiedy biegniemy na górę. Dodatkowo taki zbieg daje chwilę odpoczynku, która po jakimś czasie staje się czymś bardzo, bardzo cennym!


3. Jak biegać po schodach?

Nawet kiedy nikt nas nie widzi, musimy ładnie wyglądać. (taaaa) 
- Nie wolno wychylać się nadmiernie do przodu ani w tył. 
- Ręce powinny pracować dynamicznie, ale w granicach rozsądku. Nie bawimy się w supermana. 
- Jeśli chcemy jak najszybciej dostać się na szczyt, można pomagać sobie w odpowiedni sposób dociągając się do barierek, ale jeśli nie to jest celem naszego treningu, to lepiej polegać tylko i wyłącznie na swoich siłach.
- Nogi powinniśmy prowadzić w taki sposób, żeby lądować na śródstopiu, co zapewnia najlepsze wybicie, a w efekcie pozwala w ekonomiczny sposób pokonywać kolejne piętra. Oprócz tego staramy się, żeby kolana nie rozłaziły się na boki (chyba że tego właśnie chcemy).

4. Porządne rozciąganie

Skoro daliśmy naszym mięśniom konkretny wycisk, to trzeba o nie po skończonym treningu zadbać. Pamiętamy o tym zawsze, prawda? 
Po zabawie na schodach szczególnie dużo uwagi trzeba poświęcić najmocniej eksploatowanym zginaczom biodra, czworogłowym i łydkom, czyli wszystkim mięśniom, które ciągną nas w górę.



Jest jeszcze jedna technika ćwiczenia na schodach, którą pominęłam, a która jakiś czas temu przykuła moją uwagę. Na youtube filmik zatytułowany jest "Run faster in one week! DO THIS!". Co o nim myślicie? Czy to możliwe?
No i przede wszystkim - czy biegacie czasem po schodach?



(okej, to bardzo żenujące, że w adresie postu jest napisane "biegowe siki")

31 maj 2015

"Kilometry to nie wszystko", czyli historia maja

Cześć! Nazywam się Małga. Pod koniec kwietnia złamałam cztery godziny w maratonie, a w maju przebiegłam... 
No w sumie to niewiele.

fot. Gerard Banach

Już kawał czasu temu przestałam pisać podsumowania miesiąca, wychodząc z założenia, że oprócz mnie to nikogo tak naprawdę nie obchodzi, a nie chcę produkować bezsensownych postów. Wyjątkiem są miesiące, w związku z którymi mam coś do powiedzenia i maj jest właśnie takim miesiącem.
Kiedy zerknie się na mój (jakże piękny i niezmieniony!) kalendarz na edno, wcale nie jest jakoś ekstremalnie źle. Troszkę biegania, troszkę rolek, kilka razy koksiłam. Przemknęłam Coopera z nową życiówką, dziś pobiegłam w Odlotowej Piątce, generalnie bardzo sympatyczny miesiąc.


Do nieco innych wniosków można dojść, kiedy dowie się, że w całym miesiącu przebiegłam 93 km, a pod koniec nie biegałam w ogóle. Troszkę sobie pochorowałam, troszkę postresowałam się studiami, krótko mówiąc - życie po cywilu przejęło kontrolę nad moim bieganiem.
Ale to nic!
Tu się zaczyna część inspiracyjna, czyli "Kilometry to nie wszystko"
Bo mam taką teorię. Jest czas, kiedy trzeba dawać z siebie wszystko, cisnąć interwały o piątej trzydzieści i umierać na długich wybieganiach z prawdziwego zdarzenia. Ale jest też czas, kiedy można odpuścić, bo tak i już. Takie "słabe i nudne" miesiące też są według mnie potrzebne.

A czemu niby?

Duuuużo odpoczynku


Niby historia języka, a tu takie cuś...

To tak naprawdę ściema, bo miejsce biegania bardzo szybko zajmują inne obowiązki. Ale czasem można na przykład wybrać się na rolki, pokręcić kółka na błoniach, poplotkować. Zająć się miłymi rzeczami, na które normalnie nie miałoby się czasu. Jeśli planowało się kupić i przeczytać jakąś książkę, to to właśnie jest moment na jej przeczytanie.

Można nadrobić zaległości


Ja na przykład miałam przeokropne braki, jeśli chodzi o technikę biegania. I siłę biegową. (wciąż nienawidzę podbiegów) Więc na tym skoncentrowałam się w maju. Skipy o poranku ze ślimakami?  Super! Wieloskoki na rozmiękłym od deszczu boisku? Tak! Schody schodeczki? Taki właśnie był maj i to ze względu na to wyszło mało kilometrów. W końcu godzina ładnego, ciągłego biegu daje zdecydowanie więcej kilosików, niż trochę biegu i milion skipów.


Koniec końców i tak zaczyna się tęsknić za planem treningowym


Chyba nikt nie zaprzeczy, że kiedy ma się cel, łatwiej jest wyjść na trening. A jeszcze lepiej, jeśli wiadomo, jak ten trening ma wyglądać. Ten punkt łączy się z punktem 1. Tak! Przeczytałam (prawie ze zrozumieniem!) Danielsa i zamierzam sprawdzić, czy stosując jego metody prześcignę Kenijczyków. A prześcignę na pewno. Dlatego od jutra zaczynam i lecęęęę! Wcale się nie czuję osłabiona po tej przerwie. Raczej na odwrót - energii moc!

Zobaczycie, jeszcze będą ze mnie ludzie :D
zdj. z profilu krakowskich Night Runnersów :)

17 maj 2015

Ogarnąć mięśnie. Biegaczu, przetestuj się!


Pobiegane. 
Plan postępowania po skończonym treningu u większości biegaczy wgląda podobnie: raz dwa machniemy nogą, żeby móc stwierdzić, że się porozciągaliśmy, potem prysznic i świeżutkie ubranka, pobiegowa przekąseczka i można żyć dalej. 
Kiedy pot znika, a umyte włosy wysychają, łatwo zapomnieć, że jeszcze pół godziny temu trzaskaliśmy podbiegi. 
Ale jest coś, co nie zapomina. 
(tam dam dam daaam, mroczna muzyczka) 
Nasze mięśnie.

W razie gdybyście się zastanawiali, o co chodzi, to ten pełen dramaturgii wstęp otwiera super ekstra fascynującą serię tekstów "Ogarnąć mięśnie". Będzie ona sprawozdaniem z mojej podróży przez bezdroża mięśnionauki i fizjozagadek, w trakcie której, wcale nie profesjonalnie, ale korzystając z książek o absurdalnie naukowo brzmiących tytułach i googli, postaram się poszerzyć moją i waszą wiedzę na temat (jak to sobie ładnie nazywam) higieny mięśni.
Nie będę się bawić w fizjoterapeutę, bo nie mam do tego odpowiednich kwalifikacji. Mimo to postaram się w bezpieczny sposób podkraść odrobinkę informacji, które dla nas, biegaczy, mogą się okazać całkiem przydatne.
Na początek postanowiłam opisać Test Thomasa, który uświadomił mi niedawno, że trochę za bardzo odpuściłam rozciąganie. Dlatego też użyję zdjęć z internetu, bo moje nogi nie są chyba najlepszym modelem do tego, co się tu zaraz będzie działo.

Dwa warianty, które opiszę, pomagają sprawdzić, w jakim stanie są nasze zginacze biodra i mięsień czworogłowy uda. Do wykonania testu potrzebujemy w miarę płaskiej powierzchni co najmniej pół metra nad ziemią, na której możemy się położyć. Najlepiej, gdyby mógłby to być stół do masażu, ale od biedy sprawdzi się zwykły stół albo (jeśli nie macie nawet porządnego stołu w mieszkaniu) łóżko. Nie są potrzebne żadne przyrządy, jednak dobrze byłoby mieć kogoś, kto będzie obserwował całą zabawę.

TEST THOMASA 

Testujemy zginacze stawu biodrowego


Gdzie są zginacze bioder?


Co robimy?
Kładziemy się na naszej powierzchni płaskiej z prostymi nogami. Jedną z nóg powoli przyciągamy do klatki piersiowej, tak, żeby w pewnym momencie dolny odcinek kręgosłupa przestał tworzyć łuk, przycisnął się do powierzchni (lordoza lędźwiowa zostaje zniesiona :D). Wtedy nasza miednica znajduje się w pozycji wyjściowej dla testu Thomasa i możemy przyjrzeć się wyprostowanej nodze.

COOL - prosta noga leży jak leżała. Nie ugina się, nie podnosi, nie robi nic.

źródło: youtube.com:Brent Brookbush


NIE COOL - podnosi się bądź ugina. To oznacza, że mięsień jest skrócony.

źródło: youtube.com:Brent Brookbush

Przykurcz mięśni zginaczy biodra to bardzo częstą przypadłością u biegaczy, szczególnie u długodystansowców. Warto popracować nad poprawnym rozciąganiem, bo zbyt krótkie mięśnie rujnują technikę biegu. Przyczyniają się do nieprawidłowego ułożenia miednicy, skrócenia kroku biegowego i dyskomfortu w obrębie stawu biodrowego i lędźwiowego odcinka kręgosłupa (tworząc równocześnie zamknięty krąg: ból - zła technika - skrócenie mięśnia - ból bla bla bla...).


ZMODYFIKOWANY TEST THOMASA 

Też dostarcza informacji odnośnie wyprostu w stawie biodrowym, ale tu koncentrujemy się na mięśniu czworogłowym 
(a szczególnie na mięśniu prostym uda)


Jak wyglądają czwóreczki?

Co robimy?
Zaczynamy podobnie, jak w pierwszej wersji testu. Kładziemy się na naszej powierzchni płaskiej z nogami ugiętymi w kolanach, z tym że od głowy do kolan leżymy na stoliku, a łydki zwisają swobodnie. Pilnujemy dolnego odcinka kręgosłupa, wszystko musi być płaskie, żeby wynik testu był wiarygodny. Nogi muszą leżeć równolegle, nie mogą rozchodzić się na boki, więc dobrze by było, żeby stanął przed nami ktoś, kto tego przypilnuje.
Znów przyciągamy jedną z nóg do  klatki piersiowej i prosimy towarzyszącą nam osobę, żeby sprawdziła, co się z nami wtedy dzieje.

COOL - zwisająca noga pozostaje zgięta pod kątem 90 stopni. Jeszcze bardziej cool, jeśli da się ją ugiąć w kolanie nieco bardziej. To oznacza, że mięsień prosty uda ma dobrą długość.


NIE COOL - w trakcie przyciągania pierwszej nogi do klatki piersiowej, druga zaczyna się  prostować w kolanie. Taka reakcja świadczy o skróconym mięśniu prostym uda.



I to by było na tyle. Mam nadzieję, że w tekst nie powkradały się błędy merytoryczne (w razie gdyby - dajcie znać, bo trzeba szybko poprawić!), a jeszcze bardziej cieszyłabym się, gdyby komuś udało się uniknąć kontuzji dzięki temu, że w porę zorientuje się, że coś złego dzieje się z jego mięśniami. Jeśli chcielibyście obejrzeć filmiki, na których profesjonaliści prezentują sposób przeprowadzania testu Thomasa w różnych wariantach, odsyłam do youtube'a.
W następnym poście z serii wrzucę kilka pomysłów na to, co zrobić, jeśli okaże się, że "noga się podnosi".
I koniecznie dajcie znać, z jakim wynikiem skończyliście się testować! :)


3 maj 2015

Małga w kuchni. Odcinek 3 - Ładowanie węglowodanami. Mój punkt widzenia

Dzisiejszy post jest potwierdzeniem starodawnej prawdy - tylko krowa nie zmienia zdania.

HICIOR CZY KICIOR?

Gdybyście rok temu zapytali mnie, co myślę o ładowaniu węglami, powiedziałabym, że to fanaberia i coś, co być może jakieś tam pozytywne efekty może wywołać, ale absolutnie nie na moim, najczyściej czystym amatorskim poziomie. Ale trzeba pamiętać o tym, że rok temu przygotowywałam się do pierwszego maratonu, nigdy węgloładowania nie próbowałam i no. Tak naprawdę nie mogłam mieć żadnego zdania. Teraz jestem minimalnie bardziej doświadczona, za trzecim razem udało się załapać na maratońską "trójkę z przodu" i chyba tak na serio zostałam wyznawczynią metody, która ponoć jest reliktem dwudziestego wieku.

Węgle, białka, tłuszcze. Czasem trzeba z czegoś zrezygnować.

O CO CHODZI?

Odrobina teorii, pokrótce, bo podejrzewam, że większości osób obiło się o uszy coś takiego, jak ładowanie węglowodanów. Nie czuję się specjalistą - teoretykiem, więc jeśli potrzebujecie dokładnego opisu, to odsyłam do ludzi mądrzejszych ode mnie. Generalnie chodzi o to, żeby dzięki specjalnej diecie zmusić organizm do zachomikowania większej ilości glikogenu, niż to ma w zwyczaju. Glikogen to taki rodzaj cukru, który jest magazynowany w naszych mięśniach i stanowi super źródło energii, szczególnie, kiedy biegniemy długie dystanse. Odpowiednio zgromadzony pomaga opóźnić umarcie na trasie przynajmniej o kilka procent. Nic więc dziwnego, że przed maratonem dobrze by było mieć go spory zapas.
Ładowanie węglowodanami przebiega dwufazowo: najpierw na trzy dni eliminuje się z diety węglowodany, żeby doprowadzić do maksymalnego zminimalizowania (maksymalnegozminimalizowania :D) zapasów glikogenu w organizmie. Potem, przez kolejne trzy dni żyje się dla węglowodanów. Dzięki temu uzupełnia się brakujący glikogen i - co najważniejsze - sprawia się, że organizm wpada w węglowodanową euforię i zatrzymuje jeszcze więcej glikogenu, niż miał, zanim postanowiliśmy zrobić mu trzydniowy szok.
Trzeba pamiętać, że ta metoda to mimo wszystko jakaś forma ryzyka. Nie u wszystkich się sprawdza. Nie każdy dobrze sobie z nią radzi.

MOJE DOŚWIADCZENIA

Pierwszy raz metodę próbowałam zastosować przed jesiennym maratonem w Katowicach. Wtedy popełniłam okropny błąd - w pierwszej fazie ładowania węglami postanowiłam oprzeć swoją dietę na jajkach i produktach nabiałowych. Jedzenie lub picie większej ilości czegokolwiek nabiałowego kończy się dla mnie w kiepski sposób, więc jeszcze przed południem wróciłam do normalnego jedzenia.
Teraz, przed Cracovia Maraton przemyślałam wszystko dokładniej, przygotowałam się lepiej, pod względem zakupów i udało się. Było ciężko, ale zdecydowanie warto.

PIERWSZE TRZY DNI


W pierwszym dniu podarowałam sobie jeszcze odrobinę cukinii.

To. Był. Dramat.
Fizycznie całkiem dobrze to znosiłam. Nie było bólu głowy, ekstremalnie złego nastroju, wielkiego zmęczenia ani innych strasznych rzeczy, którymi straszył internet. Moje ciało po prostu podporządkowało się narzuconym zasadom. Inna sprawa z głową. Jestem przyzwyczajona do urozmaiconego jedzenia, więc świadomość, że nagle czegoś nie mogę zjeść, a zamiast tego ciągle muszę jeść to samo, była okropna. A co jadłam?
Śniadanie: "omlecior" z trzech jajek, pieczarek, soli i pieprzu
Obiad: Pierś z kurczaka albo filet z pstrąga łososiowego z brokułami i pomidorem (pomidorki mają węglowodany, ale większość osób je je ze względu na potas. Całe mnóstwo potasu.)
Kolacja: sałata z serkiem typu feta i kabanosem
Między posiłkami: kabanosy, jogurt grecki , kawa, orzechy, i gorzka czekolada 90% i woda. Całe mnóstwo wody - bez przerwy chciało się pić!
Ciekawostka - trzeciego dnia pół obiadu męczyłam przez czterdzieści minut, tak bardzo nie mogłam patrzeć na to paskudne jedzenie. Od tego czasu nie jadłam niczego, co wchodziło w skład cudownych obiadków.

LEPSZE TRZY DNI



Zaczęły się w środę wieczorem po ostatnim treningu i były naprawdę piękne. Drożdżówki z miodem, miodem i miodem, żelki, banany, gorzkiej czekolady ciąg dalszy, makaron z rodzynkami, daktyle, bułeczki z kruszonką. Niespożyte ilości energii i ciąg dalszy całego mnóstwa wody. I tak aż do samego końca. Węgle, węgle, węgle, węgle mają wychodzić uszami.

JAK TO SIĘ SKOŃCZYŁO?

To chyba trochę pytanie retoryczne. Nie wiem, czy jest jeszcze na świecie ktoś, kogo nie zamęczyłabym opowieścią o tym, jak super się biegło. Cały czas miałam siły. Po trzydziestym kilometrze zamiast szykować się na kryzys, stwierdziłam, że pobiegnę szybciej. Uśmiechałam się, przybijałam piątki, zupełnie jakbym biegła lekką dyszkę. I myślę, że ładowanie węglowodanami w znaczniej mierze przyczyniło się do super udanego biegu. Nie mogę powiedzieć, że dobry wynik był wynikiem tytanicznej pracy, bo w ostatnim czasie lekceważyłam plan treningowy. Nie wierzę też, że nagle obudził się we mnie nieodkryty potencjał.
Coś musiało sprawić, że mogłam biec lepiej, niż kiedykolwiek. A biorąc pod uwagę, że jedyną nową rzeczą, którą wprowadziłam, była zabawa węglami...
Następnym razem też pomęczę się przez trzy dni, żeby potem przez kolejne trzy dni i trzy godziny z hakiem móc się cieszyć. Krótko mówiąc - jak dla mnie hicior.

38 kilometr? 

22 kwi 2015

Kraków odczarowany, czyli 14 Cracovia Maraton

Jest środa.
Emocje już opadły, wszyscy, którzy maratonik biegli napisali już teksty o swoich przeżyciach, ci którzy przez ostatnie dwa dni nie chodzili, stawiają pierwsze kroki, a reszta zdążyła już zapomnieć, że coś tam biegała w niedzielę.
W takim razie chyba czas na małgową opowieść!

Żeby zrozumieć moją euforyczną euforię, trzeba cofnąć się do zeszłego roku, kiedy na trasie krakowskiego maratonu umarłam jakieś pięćset razy z wielu różnych powodów. Powiedzmy, że najbardziej udany debiut to to nie był. Na szczęście mam taki śmieszny charakterek, że kiedy coś totalnie mi nie wyjdzie, stwierdzam, że gorzej już nie może być i następnym razem robię wszystko, żeby poszło lepiej. I dlatego tak okropnie stresowałam się tym biegiem - tylko on mógł wymazać złe wspomnienia.

Hasło na ten rok. Zeszłoroczne okazało się tak chwytliwe, że aż ktoś je skopiował!
Na zdjęciu najlepszy kibic i strażnik godziny, kiedy maratończyk powinien pójść spać - Iwona!
Kiedy piszę, że denerwowałam się przed biegiem, nie żartuję. W sobotę wieczorem pakowałam się na podstawie listy (KLIKSY!), którą wcześniej wrzuciłam na bloga, bo nie potrafiłam ogarnąć, co zabrałam, a czego brakuje. Wiecie co? Dobra jest ta lista, niczego nie zapomniałam. Ale do rzeczy.
Przygotowania zaczęłam już w poniedziałek, rezygnując z węglowodanów aż do środowego wieczora . O tym napiszę osobny post, bo będę musiała wyjaśnić, co o czym i dlaczego myślę. W każdym razie, po trzech dniach gotowanych brokułów popłynęłam na węglowodanowej fali szczęścia po to, żeby zmagazynować moc całej rodziny Iniemamocnych.
W niedzielę rano wsunęłam bułeczki z miodem, ubrałam się siłą woli i ruszyłam w drogę na rynek.
Całe szczęście, że przed startem, w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności, udało mi się spotkać z Anią. Chyba tylko dzięki temu nie padłam tam ze strachu! Szatnia, depozyty, przez chwilę porozmawiałam z "kolegą w białej koszulce", który też biegł na cztery godziny i nagle zaczęło się robić późno.

Na kilka minut przed startem. Wszyscy szukają w rękach dżipiesów.

Plan był taki: pcham się jak świnia do samego przodu mojej grupy, tak, żeby przykleić się do pacemakerów, a potem biegnę z nimi do samego końca, chyba że plan się zmieni. Prawie że wyszło. Rozstaliśmy się na trzydziestym kilometrze.
Szczerze mówiąc nie wiem, co mogłabym napisać o biegu, a czego nie powiedziałam milion razy od niedzieli. Nie jest to jedna z inspirujących opowieści o pokonywaniu własnych słabości i walki o spełnienie marzenia. Raczej dowód na to, że raz na jakiś czas zdarzają się wyjątki od reguł, a maraton może być czystą przyjemnością. Tak po prostu - było fantastycznie, doskonale i rewelacyjnie. Bez żadnych ścian, smuteczków, bez cienia bólu. Jakby to była leciutka dyszka o poranku w najdoskonalszych warunkach atmosferycznych, jakie tylko możecie sobie wyobrazić.
Nie wiem, jak to możliwe, biorąc pod uwagę ilość opuszczonych treningów, ale jakoś tak wyszło. Tak fajnie. Zdjęć raczej nie będę miała pięknych, bo z tego, co pamiętam, dysponowałam tylko trzema wyrazami twarzy: uprzejme zainteresowanie rzeczywistością, bezmyślne spojrzenie filozoficzne i na sam koniec - ahgrrrrrr! Ahgrrrr pasuje najlepiej do atmosfery biegu.

Zignorujcie moją naganną postawę. Przeciskałam się między ludźmi, żeby zrobić ahgrrr.
Troszkę o trasie i organizacji - czy powtórzę się, jeśli powiem, że było fantastycznie? Udało mi się załapać na Toi Toia bez kolejki, na oddanie rzeczy do depozytu czekałam pół minutki, a na odebranie minutkę. Na trasę od samego początku trochę narzekałam, bo kiepsko znoszę psychicznie bieganie w kółko, ale poradziłam sobie po tym, jak w ramach jednego długiego wybiegania zrobiłam kilka średniej długości pętli, żeby się przyzwyczaić. Punkty odżywcze były ustawione co kawałek, a na dwudziestym którymś (siódmym?) kilometrze rozdawano nawet żele! Większość wolontariuszy była bardzo w porządku - wspierali, życzyli powodzenia, a przy wodopojach uwijali się jak małe pszczółki, żeby poradzić sobie z kosmiczną ilością spragnionych biegaczy. Kawał świetnej roboty.

Po drodze najpierw zauważyłam mnie Kasia, która stoczyła heroiczną walkę z kontuzją i nie poddała się. Chwilkę biegłyśmy razem, ale potem musiałyśmy się rozdzielić i zaczęłyśmy rytuał machania sobie na nawrotkach. To było strasznie fajne - biec i szukać znajomej twarzy.
Dodatkowo na plus minus trzydziestym kilometrze spotkałam Marysię i poziom fajności biegu podniósł się jeszcze bardziej. Potem odpaliłam motorek, który gdzieś tam we mnie cały czas siedział i zostawiłam balonik w tyle.
Pyk! Tak właśnie minęło ostatnich dziesięć kilometrów i wfrunęłam na metę. Rzecz jasna zdjęć z końcowych metrów nie mam. Są z sekund tuż przede mną, z sekund tuż za mną, ale mnie nie ma. Uwierzcie mi na słowo, że sama tam dotarłam. Za metą medal, folijka buziaczek dla mamy i taty, którzy pierwszy raz ever widzieli mnie na maratonie, a potem już tylko mnóstwo jedzenia. I jeszcze trochę M&Msów.

Jak to możliwe? Numer po biegu mi zbiegł, a medal wyładniał!


Jak podsumować to, co się stało? Dla mnie niedzielny bieg był dowodem na to, że do maratonu trzeba podchodzić z respektem, ale niekoniecznie z lękiem. Czasem może być naprawdę super.
No i życiówkę zrobiłam. To też miłe.

18 kwi 2015

Lepiej nosić niż się prosić - pakujemy się na maraton

Szybka piłka - najpierw sama przemyślałam sprawę, a potem dodatkowo zapytałam znawców tematu o to, co powinno się zabrać na maratona. Do torby albo plecaka.

Tak było w październiku.

Jako że dziś mało kto ma czas na czytanie długich opowieści o życiu i szczęściu, lecimy z listą do odhaczania. Najpierw rzeczy wyznaczone przez profesjonalistów i mnie, a potem te mniej super, takie, o których zwykle się pamięta.
O wybranie trzech niekoniecznie oczywistych maratońskich przydasiów poprosiłam kilka znajomych mi osób. Jesteśmy na różnych etapach biegowej kariery, ale łączy nas jedno - przynajmniej raz zmierzyliśmy się już z ogarnianiem maratońskich przygotowań. Zobaczcie, na co warto zwrócić uwagę.
Na pierwszy ogień idą rady od pań dla pań i panów.


I kilka słów pół żartem, pół serio od panów!



A na koniec moja, piękna lista, która częściowo uwzględnia powyższe punkty. TUTAJ możecie pobrać ją w pdf-ie z super krateczkami do odznaczania, kiedy już coś zabierzecie.
Jeśli czegoś brakuje, a wiecie, że na takiej liście powinno się znaleźć - dopiszcie w komentarzach! To samo dotyczy pytań, wątpliwości i "Nie, Małga, nie masz racji".



Wszystkim, którzy będą jutro walczyć, tym, którzy będą zamarzać, kibicując i tym, którzy jedząc niedzielny obiadek pomyślą cieplutko o wszystkich, którzy męczą się gdzieś tam na ulicach, życzę samych najlepszych rzeczy!
Jutro po południu będziemy świętować, bez względu na uzyskane czasy, PR-ki lub ich brak!!!
Do zobaczenia!
Małga

6 kwi 2015

Co robić (a czego nie robić) dwa tygodnie przed maratonem?

To już! Każdego ranka wstaje się i widzi jedną cyferkę mniej na pasku w telefonie, gdzie kalendarz odlicza dni do biegu! (Bo nie tylko ja mam tak ustawione, prawda?). Od dzisiaj należy częściej sprawdzać pogodę, zbliża się czas trudnych decyzji odnośnie koloru skarpetek na start, trzeba będzie udawać, że je się mniej słodyczy i że się nie stresuje.
A w tym stresie (którego rzecz jasna wcale nie ma, to tylko takie hipotetyczne rozważania) można zrobić naprawdę wiele głupot, które mogą skutecznie uprzykrzyć życie i - przede wszystkim - wielki, wielki dzień.  Dlatego, korzystając z mojego obłędnego doświadczenia maratońskiego (takieeeego doświadczenia!) postanowiłam zebrać wszystkie błędy, które zdążyłam popełnić, te, których udało mi się uniknąć, bo popełnił je wcześniej ktoś inny i jeszcze te, od których chciałabym uciec, ale wiem, że się nie da.
Ale najpierw rzeczy, którym powinno się poświęcić uwagę.




TO RÓB


TRZYMAJ SIĘ PLANU (choć ten jeden raz)
W ciągu ostatnich miesięcy kilka(naście) razy przez przypadek opuściły ci się długie podbiegi i bardzo tego żałujesz, a nie ma ich w tabelce na ostatnie dwa tygodnie? Jest ci smutno, bo trzeba było ominąć kilka długich wybiegań? Nie czujesz się pewnie, bo twoje tempo maratońskie wydaje się jakieś dziwne? Mówi się trudno i biegnie się dalej!
Nie oszukujmy się - maraton rozliczy cię z wszystkiego, co zostało zaniedbane, w najgorszym razie dystans zrobi z ciebie mięso mielone, przeżuje i wypluje, a potem przez tydzień będziesz chodzić jak kaleka. Ale nie martw się. Tu nie ma ani odrobiny sarkazmu, bo sama się tak pocieszam. Jeśli biegasz w miarę regularnie, przebiegniesz to. Pod warunkiem, że nie będziesz próbować naprawiać kilku miesięcy w dwa tygodnie.

SKARPETKI NAPRAWDĘ WYBIERZ (i wypierz) WCZEŚNIEJ
Jeśli masz upatrzone spodenki, w których chcesz przebiec maraton, a jeszcze ich nie masz w szafie, to to jest ostatnia chwila, żeby je kupić. To samo z każdym innym elementem stroju startowego. Postaraj się wybrać rzeczy, które w jak najmniejszym stopniu wskazują na to, że po dwóch godzinach  w niewiadomych warunkach atmosferycznych zamienią się w ostre żylety, które zamienią bieg w sesyjkę tortur. Jeśli nie mieszkasz w swoim domu (bo na przykład studiujesz albo coś tam), upewnij się, że wszystkie ubrania masz pod ręką i nikt nie będzie ich musiał wysyłać listem poleconym.

SPRAWDŹ, GDZIE BIEGNIESZ
Nie wiem, czy na czysto amatorskim poziomie, który reprezentuję (i z którego dla was piszę) można mówić o jakiejkolwiek sensownej taktyce biegu. W przypadku maratonu zakłada ona zwykle trzymanie w miarę stałego tempa, tak, żeby się nie zarżnąć przed 34 kilometrem. Ale chyba warto wiedzieć, w którym momencie spodziewać się jakiegoś podbiegu albo agrafek, trzeba się psychicznie przygotować na pętle albo długie proste odcinki. Depozyt, punkty odżywiania, ciekawe miejsca, zabytki, we wszystkim warto się zorientować wcześniej. Dla świętego spokoju.

PRZYPOMNIJ SOBIE POPRZEDNIE BIEGI
Warto poświęcić chwilkę na przejrzenie wykresów z poprzednich biegów. Starty kontrolne, poprzednie maratony, ważniejsze treningi. Trzeba podbudować morale, przypomnieć sobie, jak było poprzednio i stwierdzić, że tym razem będzie jeszcze lepiej.

ZADBAJ O WAŻNE RZECZY
W ostatnim tygodniu odbierz pakiet startowy, przygotuj żele i izo, jeśli używasz (koniecznie sprawdzone rzeczy!), zadbaj o uzupełnienie maratońskiej apteczki (wszelkie tabsiki, maści, dla panów - plastry przeciw koszulkowemu krwotokowi). A przede wszystkim - zadbaj o to, żeby cały świat wiedział, że w najbliższym czasie zamierzasz wspiąć się na wyżyny wytrzymałości swojego organizmu i dokonać najbardziej zajebistej rzeczy w swoim życiu (nawet jeśli to n-ty maraton)!

Spraw, żeby ludzie się uśmiechali!


TEGO NIE RÓB


NIE ZACZYNAJ PRZYGODY Z NOWYMI SPORTAMI
Rolki stały w szafie od trzech lat, a teraz masz ochotę je odkurzyć? Niech poczekają jeszcze dwa tygodnie. Ciężko powiedzieć, jak biega się maratony z ręką w gipsie. W telewizji skaczą do wody i też chcesz spróbować? Poczekaj jeszcze dwa tygodnie. Z rozbitą głową możesz wyjść brzydko na zdjęciach. To samo dotyczy wspinaczki wysokogórskiej, ekstremalnych biegów trailowych, parkour i im podobnych.
Uwaga: nie dotyczy szachów i brydża.

NIE WYBIERAJ SIĘ NA TRENINGI W NOWE MIEJSCA
Nie mam tu na myśli ulicy równoległej do tej, którą zwykle biegaliście. Myślę raczej o górze, pod którą biegnie się przez osiem kilometrów, a potem ma się zepsutą nogę przez ostatnie trzy tygodnie przed maratonem. Przeżyłam, nie polecam, tak nie róbcie.

NIE LICZ NA ŻELOWE SZCZĘŚCIE
Trzeba kupić żele, a nie ma ich w żadnym sklepie? Zjeździj całe miasto, ale kup wcześniej, a nie licz na to, że będą na expo. Bo jeśli nie będzie, zostaniesz z niczym, stres cię zeżre na śniadanie, a potem będziesz płakać na trasie. O takich rzeczach warto pomyśleć wcześniej, bo szkoda, żeby taki drobiazg zepsuł cały bieg. Tym bardziej, że ten drobiazg wcale nie jest drobiazgiem, bo dostarcza energii na wysiłek, który pochłonie przecież około dwóch - trzech tysięcy kalorii.

SUPER NAJWAŻNIEJSZY PUNKT - NIE RÓB DRAMATU Z MARATONU
Jeśli twoim celem jest przebiec maraton, nie stawaj na starcie z przekonaniem, że musisz być od kogoś szybszy/szybsza, bo zabijesz całą radość z dotarcia do mety, jeśli nie zrealizujesz swojego absurdalnego planu. Jeśli masz wyznaczony cel, trzymaj się go, ale równocześnie bierz pod uwagę, że nie jesteś w stanie przewidzieć tego, jak zachowa się twój organizm w zależności od pogody i miliarda innych czynników, na które nie masz wpływu. Nie myśl, że wiesz, co cię czeka. Podejdź do dystansu z pokorą, nastaw się na to, że nie będzie łatwo, możliwe, że przyjdzie kryzys.
Ale co tam kryzysy! Przecież jesteś cholernie twardą sztuką, biegaczem który przetrwał okres przygotowań, maratończykiem.  Nie bez powodu mówi się, że maraton trwa kila miesięcy i mierzy kilkaset kilometrów, a ostatnie 42,195 to tylko finisz.

Pokonasz wszystkie trudności, tylko nie te, 

które stworzysz we własnej głowie.


Jeśli macie jakieś dobre rady, podzielcie się nimi! W razie gdybyście przechodzili już maratonofazę, porównajcie objawy z moimi tutaj: KLIKSY.
A w następnym odcinku superprofesjonalnychdoświadczeńMałgi: pakujemy się na maratony!

24 mar 2015

XII Krakowski Półmaraton Marzanny

Przeglądałam wczoraj fejsbuczka i wszyscy byli już na tym etapie, kiedy mogli się pochwalić gotowymi przemyśleniami na temat niedzielnej połówki. Ja nie mogłam, bo brakowało mi jednej, super ważnej rzeczy, którą zostawię na koniec. Okej? To tak, żeby mieć pewność, że przebrniecie przez moją opowieść. (Nie scrollować, nie wolno oszukiwać!)
Zacznę od kilku słów - kluczy, które super przedstawią, co działo się w niedzielę: strach, ból, niespodzianki, zzzzzzzimno, życiówki brak. I w sumie teoretycznie tutaj mogłabym skończyć, ale wtedy już na początku postu widzielibyście jego koniec i całość nie miałaby sensu.
Po kolei.

Nagłówek, który wymyśliłam sobie gdzieś w okolicach 19 kilometra:

NIE KAŻDY START TO ŻYCIÓWKA. 

ALE KAŻDA META TO ZWYCIĘSTWO.


ZIMNO PART 1
Niedziela była wyjątkowa - poprzedziło ją kilka stosunkowo ciepłych i słonecznych dni. Nowy tydzień też zaczął się od przyjemnego ciepełka i śpiewających ptaków. I kona z rzędem temu, kto wytłumaczy, jak to się stało, że akurat w drugi dzień wiosny musiało zrobić się przeraźliwie zimno i smutno. Na szczęście większość osób przygotowała się na pogodowe nieporozumienie i na Błoniach królowały seksowne biegackie nogi w seksownych biegackich ledżinach. Rany. Doskonała atmosfera.

NIESPODZIANKI
Tramwaj, który nie chciał przyjechać, zamknięty sklep, w którym chciałam kupić wodę mineralną, to, że spóźniłam się na spotkanie wolontariuszy Dzieła Pomocy św. Ojca Pio (brałam udział w akcji mającej zwrócić uwagę na problem bezdomności), to że biegłam potem do depozytu, żeby zdążyć zostawić rzeczy, to, że potem znowu biegłam, żeby dotrzeć na start, to, że kolejki i że zgubiłam agrafki... Ja. Zgubiłam agrafki. Dobrze, że uratował mnie chłopak, którego zapytałam, czy nie ma przypadkiem zapasowych.
Wszystko, naprawdę wszystko od samiutkiego rana szło nie tak.

Wydarzyła się tylko jedna naprawdę dobra rzecz - tuż przed startem spotkałam (i to tak całkiem na żywo!) Kasię z Run and Joy (KLIKSY!), z którą miałam potem przebiec całą trasę biegu. Z tego, co się później okazało, nawzajem się motywowałyśmy, żeby przetrwać i jakimś cudem dotarłyśmy do mety w jednym kawałku! Kasia, raz jeszcze dzięki za wsparcie, love forever, kwiatuszki i serduszka! Uratowałaś mnie!

Tu biegniemy razem! Zdjęcie dzięki uprzejmości rodziców (?) Kasi.

To nie był mój bieg, tak na serio. Jeszcze nigdy nie czułam się padnięta na siódmym kilometrze, było bardzo, bardzo źle. Tu wchodzą hasła: STRACH i BÓL. Brzmi trochę dramatycznie, bo po tygodniu bez treningów spowodowanym zepsutą nogą nie mogłam czuć się ani dobrze, ani pewnie. Przez pierwsze cztery kilometry, kiedy próbowałyśmy przebić się przez tłumy na wąskich uliczkach, bolała prawa, zepsuta noga, potem przestała, ale tylko po to, żeby przez resztę dystansu  mogła boleć druga, którą najwyraźniej podświadomie obciążałam, żeby chronić pierwszą przed zagładą i totalnym zniszczeniem. Shit happens. Bieganie boli i już.
Ale jeśli mam dodać do tego fakt, że nie powinnam była jeść na śniadanie omleta z masłem orzechowym, bo może być po nim trochę niedobrze, a włosy po raz pierwszy obtarły mi szyję do krwi, to robi się jeszcze mniej fajnie.
Dlatego z rozpływającym się sercem i nieskończonymi pokładami wdzięczności przyjmuję całkiem całkiem czas, z którym skończyłam - 1:52:32 (Kasia śmignęła o sekundę szybciej, błyskawica!). ŻYCIÓWKI BRAK. Żeby pozbyć się pięćdziesiątki zabrakło trzech minut, ale nie będę się spinać i robić z tego dramatu. Cały zeszły tydzień martwiłam się, że w ogóle nie będę w stanie wystartować, że będę musiała jechać do domu do lekarza, że zabronią mi biegać, nie będę chodzić i nie wiadomo, co jeszcze. Naprawdę nie mam prawa narzekać na to, że nie wykręciłam wymarzonego czasu. Następnym razem się uda.

No lol. Ja ledwo żyje, prawie wyłączam garmina, a tu zdjęcie.
Z datasportowej galerii.

ZIMNO PART 2
Problem w tym, że cały bieg z super bohaterską walką, którą stoczyłyśmy na trasie, przyćmiły późniejsze wydarzenia. Kolejka do depozytu, w której stałam czterdzieści minut, na zewnątrz, w mokrych ubraniach, owinięta w kawałek folii malarskiej, to wszystko pozbawiło mnie wiary w ludzkość. (wtf? Festiwal oszczędności i nikt nie wpadł na to, że przy dwóch stopniach, które prognozy zapowiadały od tygodnia, może być potrzebna prawdziwa folia termiczna?) Co z tego, że można było schować się w jakiejś sali (chociaż o tym nikt, z kim stałam w kolejce, nie wiedział. Dopiero później, kiedy stałam już w drzwiach, pojawiła się jakaś pani od organizatorów i nam o tym powiedziała), skoro wiązało się to z dwa razy dłuższym czasem oczekiwania?
Trzeba jednak przyznać organizatorom, że zachowali się honorowo - jeszcze w niedzielę pojawiły się przeprosiny z ich strony. Serio, to budzi szacunek, ostatnio coraz rzadziej zdarza się, żeby ktoś potrafił przyznać się publicznie do popełnionego błędu i przeprosić. Wybaczyłam. Jeszcze się nie rozchorowałam, więc może jakoś przeżyję.

Medale dwa.
A teraz nadchodzi koniec zdawałoby-się-niekończących-się-narzekań. Czas na rzecz, która zatrzymała małgowe opowieści o półmaratonie aż do dziś.
Ten medal.
Jest dobry. Oryginalny. Użyteczny.
Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła.

Dla wszystkich, którzy martwią się o moje zdrowie - nie martwcie się!
Przed użyciem topiłam marzannę we wrzątku :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...