21 mar 2015

Kraków City Race (Rozgrzewka)

Taka impreza w Krakowie, a jeszcze nigdy w niej nie brałam udziału! Nie do pomyślenia, biorąc pod uwagę to, jak lubię nietypowe wyzwania.
Wczoraj miała miejsce kolejna już (ósma) edycja Kraków City Race- miejskiego biegu na orientację, rozgrzewka przed właściwym rozpoczęciem sezonu. Święto czołówek i map w foliowych opakowankach.

Nie wiem, czy mieliście kiedykolwiek styczność z BNO. Na przykład w gimnazjum albo jeszcze bardziej odległych szkolnych czasach, zanim jeszcze przez myśl przeszło komukolwiek, że można by biegać nie tylko w trakcie wuefu. Ja tak. Razem z kilkoma koleżankami tworzyłyśmy dość zgrany i wyjątkowo utalentowany, wspaniały, odnoszący nieziemskie sukcesy zespół, dzięki czemu wuefista woził nas na zawody swoim prywatnym mini vanem i wszyscy świetnie się bawiliśmy. Pal sześć, że zwykle kończyłyśmy w tej czołówce raczej od końca, a na ostatnim biegu, jaki pamiętam, miałyśmy prawie sto pięćdziesiąt punktów karnych (tego punktu, którego nie znalazłyśmy, nie było, słowo honoru, że go nie było! Nikt mi nie wmówi, że przez pół godziny nie byłyśmy w stanie znaleźć głupiego punktu kontrolnego). Mimo to dostałyśmy super nagrodę w postaci zaproszenia na święto fasoli. Jupi!
Zapisując się na Kraków City Race spodziewałam się czegoś, co przypomni mi szczeniackie lata. Dostaniemy chwilkę na naniesienie punktów na mapę, kompas w dłoń i błąkamy się po okolicach, licząc, że punkt kontrolny, na który trafimy, nie będzie podstawiony dla zmyłki, żeby utrudnić życie tym, którzy nie zaznaczyli dobrze, dokąd mają iść.
Nie było tak źle :D To, czy punkt był tym, którego się szukało, można było łatwo zweryfikować. No i obszar zawodów był zdecydowanie mniejszy i nie obejmował terenu dżungli.
Tak wyglądał plac, na którym się gromadziliśmy. Jakieś piętnaście minut przed odprawą techniczną.
Wtedy jeszcze było jasno.
Wszyscy dostaliśmy czipy, które trzeba było wyzerować, ktoś tam coś powiedział, że nie wolno przechodzić przez ogrodzenia, po czym przeżyłam szok tygodnia. Jakiś pan poznał mnie z biegu sylwestrowego sprzed dwóch lat, kiedy byłam przebrana za lodówkę. Poznać mnie? Po takim czasie? Hahaha, niemożliwe! Ale wielkie pozdrowienia, chociaż pewnie tego nie przeczyta.

Start wyglądał tak, że każda osoba (albo drużyna, w zależności od wybranego poziomu trudności trasy) otrzymywała miejsce w kolejce do startu. Ja i Iwona, we dwie, jako że wybrałyśmy najłatwiejszy wariant (brawo, dobra decyzja!) miałyśmy startować w 16 minucie. Minutę przed startem wchodziło się do pierwszego "boksu", w którym jeden z organizatorów odhaczał nazwiska na liście, a ostatnie trzydzieści sekund spędzało się w drugim boksie, w pozycji desperackiego skłonu w przód, żeby jak najszybciej złapać mapę i móc ruszyć przed siebie.

Tak wyglądała nasza mapa. Trójkącik to start, kółko to meta, punkty były pięknie pozaznaczane!

Dzięki niezwykle rzadko spotykanej u ludzi tak dobrze wykształconej czujności zauważyłyśmy (tak bardzo sprytnie, y'know), że wszyscy, którzy biorą naszą mapę, za bramką skręcają w prawo. Dlatego, kiedy tylko wyruszyłyśmy w drogę, garmin został odpalony, pomknęłyśmy właśnie w tę stronę. I właśnie wtedy zaczęły się przygody!
Muszę przyznać, że czytanie mapy byłoby o wiele łatwiejsze, gdybyśmy nie zapomniały zabrać czołówki. Dużo łatwiej byłoby też, gdybyśmy w drodze do pierwszego punktu nie minęły drugiego i gdybyśmy od razu znalazły szósty, zamiast bezmyślnie dookoła niego biegać. Właściwie to wszystko szło by dużo łatwiej, gdybyśmy wiedziały, co robimy. Ale za to ile śmiechu! Ile zabawy!
I chociaż ten mój opis brzmi bardzo nieprofesjonalnie, to muszę przyznać, że spisałyśmy się na medal. Odnalazłyśmy wszystkie punkty w odpowiedniej kolejności i zmieściłyśmy się w czasie. Doskonała robota! Gdybyśmy jeszcze od razu zorientowały się, że po dobiegnięciu do mety trzeba zaczipować jeszcze "finish", to nasz oficjalny czas byłby lepszy o jakieś dwie minuty. Ostatecznie skończyłyśmy na szóstym miejscu.

Zdjęcie przy mecie - obowiązkowo!
Na wpół zamarznięte, z mocnym postanowieniem, że następnym razem czołówka pojedzie z nami, wróciłyśmy na mieszkanie. A dzięki zdobytym doświadczeniom na następnej edycji Kraków City Race na pewno wygramy!
Soł. Jeśli zastanawiacie się, czy chcielibyście wziąć udział w takiej imprezie, to obiecuję, że odpowiedź brzmi TAK! Nie wiem, czy można to wygrać tak o, z marszu, pewnie nie. Prawdopodobnie za pierwszym razem będzie się tak beznadziejnym, jak my. Ale zabawa niesamowita! No i start kosztował 5 złotych.

W razie gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak wygląda wczorajszy wieczór w punktu widzenia endomondo, to odsyłam tutaj: KLIKSY


A teraz trzeba coś ogarnąć na jutro. Moja biedna, chora noga jest już tak wymęczona lodem i maściami przeciwzapalnymi, że więcej nie wytrzyma. Trzymajcie kciuki, żeby jutro udało się na Marzannie. A przez "udało" rozumiem dwie opcje: 1) dobiegam do mety 2) mam jaja, żeby zejść z trasy, jeśli okaże się, że moja noga jest za bardzo zepsuta, żeby dobiec do mety.
Powodzenia wszystkim biegnącym!

5 komentarzy:

  1. Faktycznie, musiało być naprawdę fajnie! Jednak jak już, to poczekam, aż zrobi się nieco cieplej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie i to jeszcze w pobliżu mojej kamienicy! Świetne to, muszę się zapisać na następny :)

    Małga damy radę! moje kolana też krzyczą od nadmiaru maści, ale jutro musi się udać!

    OdpowiedzUsuń
  3. Swietna trasa :)
    Pozdrawiam, fit-healthylife.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Na koloniach brałam w czymś takim udział. To była fajna zabawa :).

    OdpowiedzUsuń
  5. Brałam udział w marszach na orientację, ale w biegach jeszcze nie :D

    OdpowiedzUsuń

Hej hej :) Pięknie dziękuję za każdy komentarzyk! Postaram się wpaść z rewizytą!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...