2 sty 2016

Wielka Wyprawa Biegowa. Nowy Sącz Jamnica - Ptaszkowa

Nie wiem, czy też tak macie, ale mi zawsze najciężej jest rozpocząć tekst. Czasem może leżeć sobie miesiącami, napisany, prawie że gotowy, ale bez pierwszych linijek, które są przecież tak bardzo ważne. Tym razem wiem jednak, od czego powinnam zacząć moją opowieść. Od tego, że strasznie lubię jeździć pociągami, ale zawsze w momencie, kiedy pociąg zbliża się do stacji docelowej, śmiertelnie się denerwuję. To taka chwila, kiedy wcale nie jestem już pewna, czy wszystko zabrałam, z uporem maniaka raz za razem upewniam się, że bateria w telefonie jest naładowana. Kilka minut dziwnego połączenia strachu i ekscytacji. 
Takie zdenerwowanie oznacza chyba, że jest we mnie jeszcze odrobina zdrowego rozsądku, więc staram się je akceptować i traktować jak coś normalnego. W końcu za każdym razem, kiedy mi towarzyszy, mam przed sobą kilkugodzinną przygodę.
Tak też było we wtorek. 



Pociąg wyjeżdżał na górę, zakręcając pętelki. Jednym uchem słuchałam siedzących obok dzieciaków,  których babcia była kiedyś konduktorem i opowiadała tak ciekawe rzeczy o kolei, że aż musiałam ich przez cały czas podsłuchiwać. Ubierałam się powoli, splatałam warkocza, patrzyłam na schowane w chmurach góreczki i zastanawiałam się, co wyjdzie z moich planów. Ile kilometrów zrobię? I czy zdążę ze wszystkim przed nocą? Był zimny i dość mroczny dzień (co widać zresztą na zdjęciach), wiedziałam, że ciemno zacznie się robić wcześniej, niż zwykle. Chwilę przed stacją wyciągnęłam z kieszeni mapkę, wyznaczyłam miejsce, do którego muszę dotrzeć przed połową czasu, tak żeby mieć jakąś jedną pewną rzecz. Wysiadłam, ogarnęłam w którą stronę skręcić i ruszyłam w nieznane.


CZĘŚĆ 1 - DROGA I DOMY





Pierwsze niecałe dwa kilometry, które wiodły poboczem drogi, zamierzałam przejść. Ot tak, żeby się troszkę rozruszać, rozgrzać. Uśmiechnęłam się do ministrantów, którzy czekali ze mną na przejściu i na tym skończył się miły początek. W Sączu musieli mieć jakiś wtorkowy targ buraków, bo państwo kierowcy zdecydowanie źle interpretowali, widok Małgi w biegowych rajtuzkach idącej poboczem. Kiedy czwarte auto zatrąbiło, a kierowca zwolnił i uchylił okno, żeby (bardzo kulturalnie i subtelnie, a jakże) wyrazić swoje... no w sumie to nawet nie wiem co, stwierdziłam, że jednak wolę jak najszybciej zniknąć wśród drzew. Pobiegłam, skręciłam, wbiegłam na pierwszą górkę. Gdybym tam zrobiła zdjęcie, to byłoby przynajmniej jedno fajne, takie z widokiem aż do Kanady (no okej, tylko Sącz było widać, bo mgła), ale nie zrobiłam, stwierdziłam, że będą lepsze okazje. Nie było. Chwilę później wbiegłam w chmury i najbardziej nijaka część wyprawy skończyła się bezzdjęciowo.




CZĘŚĆ 2 - MGŁA I KAPLICZKI




Czasem słyszy się takie powiedzonka, że im wyżej, tym bliżej ludziom do nieba. We wtorek najwyraźniej osiągnęłam ten pułap, kiedy kapliczki wyrastają jak grzyby po deszczu. Takie ładne, proste, ludowe, w których ludzie wieszają swoje różańce i wstawiają papierowe obrazki, które blakną po latach, równocześnie nabierając uroku. 
Latem, kiedy wszystko widać, a ludzie pracują na okolicznych polach, z pewnością mijane po drodze kapliczki wydają się bardziej naturalnie. Ja, na drodze donikąd, biegnąc we mgle i mając kapliczki za jedyne urozmaicenie trasy, czułam się, jakbym przemierzała teren jakiegoś sanktuarium. Rewelacja. 


 




CZĘŚĆ 3 - GÓRA - DÓŁ




To była najdłuższa część trasy. Na zmianę wbiegałam na kolejne wzniesienia i zbiegałam z nich. Na stronce ze szlakami (KLIKSY!), na której wyznaczyłam trasę, można zobaczyć, jakie górki mijałam. Jest ich tam całe mnóstwo, szkoda tylko, że w terenie nie są oznaczone. A całkiem fajnie byłoby wiedzieć, że ooo oto dotarłam na Kozie Żebro albo Sapalską Górę. 
Kiedy biegłam po niższych częściach trasy, znikałam w chmurach. Puchate kulki pary sunęły nad ścieżką i osadzały mi się na włosach, zamarzając. Kiedy wdrapywałam się na górę, wydostawałam się z mgły, tylko po to, żeby trafić w niekoniecznie przyjazne życiu miejsca, gdzie wieje, pada śnieg, a na drzewach osadza się szadź, tworząc fale.


Na maleńki problem natrafiłam tylko w momencie, kiedy z żółtego szlaku musiałam zbiec na niebieski. Według mapy, którą miałam, powinny się przeciąć, a w rzeczywistości przez chwilę były poprowadzone równocześnie, a niebieski odbijał w lewo, tworząc bardziej Y, niż X, którego się spodziewałam (ale mieszam, ale mieszam!) W każdym razie - zaryzykowałam, zbiegłam na niebieski szlak i stwierdziłam, że w najgorszym wypadku wrócę się, odnajdę asfaltową drogę, którą mijałam chwilę wcześniej i jakoś dotrę do cywilizacji. W końcu w przyrodzie nic nie ginie! 
Teraz biegłam z mapką i profilem trasy przed oczami, czekałam na jakikolwiek znak świadczący o tym, że jestem na dobrej drodze. Iiii w końcu. Zaczął się przedostatni zbieg. To był ten moment, kiedy powinnam była schować mapkę i skoncentrować się na drodze. Błotko, błotko, kamyczki, wszystko wygładzone wodą, aż miło. Ups. Nogi postanowiły przejąć inicjatywę, wyrwały się do przodu i tak przydzwoniłam w ziemię, że mało brakowało, a sam Quasimodo przybiegłby mi na pomoc. Kurtka w błocie, tyłek w błocie, ręce w błotnej maseczce, choineczki przy ścieżce zamarznięte, nie da się w nie wytrzeć. Noszcholerka.
Dotarłam jednak na dół. Do kolejnej kapliczki, co oznaczało, że na chwilkę miałam wejść w okolicę, w której ryzykowałam spotkanie z człowiekami.




CZĘŚĆ 4 - JAWORZE




Byłam wtedy jeszcze święcie przekonana o tym, że na sto procent zdążę na najwcześniejszy z pociągów, które sobie zaplanowałam. Nawet się cieszyłam, bo trochę zmarzłam, a nogi, które zdążyły się już odzwyczaić od dłuższego biegania, subtelnie sugerowały, że dostały swoją dzienną dawkę ruchu. Zerknęłam na tablicę z mapką okolicy, stwierdziłam, że spokojnie zmieszczę się w czasie i ruszyłam dalej. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, siadłabym na tyłku koło tej kapliczki i wyciągnęła coś do zjedzenia, żeby mieć siły na ostatnich kilka kilometrów. Zignorowałabym nawet tabliczki z informacją, o zagrożeniu wścieklizną. Ale, o ironio, nie wiedziałam, co będzie dalej. 
Okazało się, że wybrałam się na Jaworze od "tej gorszej strony", która oznaczała super strome podejście. Paradoksalnie wejście na górkę prawie o sto metrów niższą od tych, które mijałam godzinę wcześniej, wyssało ze mnie resztki sił. Cztery razy prawie siadałam z płaczem, kiedy wieże widokowe, w stronę których szłam, okazywały się kępkami drzew, które we mgle udawały szczyt góry. 
Ale przetrwałam i to się liczy! Okazało się, że na górze było super mega mroźnie i (rzecz jasna) mgliście, więc nawet nie zawracałam sobie głowy wchodzeniem po schodach na wieżę. Wrócę, jak będzie ładnie i słonecznie, to taki podstęp. Pod wieżą stoi postawiony przez mieszkańców okolic Grybowa ołtarz poświęcony Janowi Pawłowi II. W ogóle od Ptaszkowej na Jaworze prowadzi specjalnie oznaczony szlak, taki papieski. Całkiem przyjemna propozycja na niedzielny spacerek.




CZĘŚĆ 5 - W POSZUKIWANIU STRACONEGO CZASU



Nie odpoczęłam zbyt długo na Jaworzu, bo na nowo odżyła we mnie nadzieja. A właściwie przypomniałam sobie, co napisałam w podsumowaniu wyprawy na Brzankę, w związku z identyczną sytuacją (KLIK) - "Walcz do końca, choćby nie wiem co". Miałam nieco ponad 30 minut do odjazdu pociągu, a tabliczka z prognozowanym czasem przejścia do Ptaszkowej sugerowała, że to o godzinę za mało. Całe szczęście, że biegam, a nie chodzę!
Cała w błocie wtoczyłam się na dworzec, wsiadłam do pociągu, szybko przebrałam się w suche ubrania i zjadłam najlepszą bułkę z kabanosem ever.
Coś dziwnego jest w Wielkich Wyprawach Biegowych, bo prawie zawsze kończą się lekką nerwówką. Jestem przekonana, że kiedyś na pewno się spóźnię. Nie styknie. Nie dotrę na czas i będę musiała poczekać na następny odjazd. To jeszcze nie był ten raz. :)



Ach, co to była za wyprawa! Jak dobrze się po niej spało, a jakie na drugi dzień miałam zakwasy! Strasznie się cieszę, że nie dałam się zniechęcić kiepskiej pogodzie i wykorzystałam poświąteczny czas wolny. Równocześnie wyprawa okazała się moimi ostatnimi kilometrami w roku. Gdyby ktoś chciał zobaczyć sobie dokładniej mapkę, to zawsze można zerknąć do mnie na endomondo (KLIKSY!)albo na mapy w internecie, na których jednak nie ma oznaczeń kilometrów.

Przy okazji tego, że opowieść o ostatnim treningu w 2015 roku jest równocześnie pierwszym maczetowym wpisem 2016, chciałam życzyć wam wszystkiego, co najlepsze!Bądźcie zdrowi, weseli, twardzi, miejcie wybiegane na wszystko, co próbuje was przekonać, że jesteście za słabi i nie dacie rady wypełnić swoich planów! A w razie czego, wyciągnijcie maczetę i rach ciach!

Małga




13 komentarzy:

  1. Czytając post siedziałam owinięta kocem, piłam gorącą herbatkę i cieszyłam się, że nie marznę ;D Ale, ale! Oczywiście podziwiam, a takich zdjęć po prostu.. ZAZDROSZCZE.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pod wrażeniem zdjęć, masz świetne oko i wyczucie :)
    W ogóle chciałam Ci powiedzieć, że jesteś bardzo odważna, nie wiem czy ja bym się nie bała jechać gdzieś sama w góry, skoro boję się nawet biegać sama po lesie u mnie w Mielcu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś szalona, po prostu szalona! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam czytać te Twoje relacje... Ile ja bym dała, żeby w górch chociaż 10 km zrobić, ale jakoś ostatnio się nie składa i myślę, że kondycja też by nie pozwoliła. No, ale co przeczytam to moje ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wycieczka biegowa z opcją dotarcia na dworzec przed odjazdem pociągu. Muszę przetestować (ale ja zaczekam do wiosny) ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Też chętnie bym się na taką wybrał :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Super artykuł i przepiękne zdjęcia. :-)

    Zapraszam do siebie: http://www.fitnesswomen.pl

    OdpowiedzUsuń
  8. Ojej, czytając post miałam ochotę wskoczyć w buty i przebiec się tą trasą.. niestety kontuzja :(

    OdpowiedzUsuń
  9. Cudowne zdjęcia, zazdroszczę motywacji ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Fakt, zdjęcia wygląda wręcz przepięknie :D

    OdpowiedzUsuń
  11. Wyleczsiezdrowiem.pl20.04.2016, 15:24

    Bieganie na świeżym powietrzu w dodatku w tak malowniczych pejzażach :) super

    OdpowiedzUsuń

Hej hej :) Pięknie dziękuję za każdy komentarzyk! Postaram się wpaść z rewizytą!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...