26 paź 2015

2 Cracovia Półmaraton Królewski - kolejny prezent od losu

Tak na sam początek - jeśli brakuje wam motywacji i każdego dnia powtarzacie sobie przed treningiem, że bez ciężkiej pracy nie będzie życiówki, to raczej nie czytajcie tej opowieści. Naprawdę.





Wstęp - jak bardzo Małga się nie przygotowuje i jak bardzo miewa szczęście

Mniej więcej dokładnie rok temu pisałam już o odcinaniu kuponów od pracy, której nie wykonałam. Że to całkiem miłe i takie tam. Po wakacjach w Szwecji i wariacjach na temat planu treningowego czułam się bardzo nieprzygotowana do jesiennego sezonu startowego. W te wakacje w Szwecji nie byłam, ale różne bolące rzeczy sprawiły, że wrzesień przywitałam w podłym nastroju. Mimo nieustępującego dołka absolutnego moje losy potoczyły się całkiem podobnie, jak w zeszłym roku. 
Po bolesnej porażce na połówce w Wierzchosławicach pobiegłam połówkę w Brzesku (tę jesień zaplanowałam jako sezon połówek...), potem wzięłam udział w charytatywnej sztafecie PKO (nota bene właśnie siedzę ubrana w koszulkę, którą wtedy dostałyśmy), przetrwałam Mościcki Bieg i na sam koniec pofrunęłam w 2 Cracovia Półmaratonie Królewskim. Oprócz pierwszego wszystkie biegi okazały się absolutnymi sukcesami, a na sam koniec jeszcze zrobiła mi się życiówka.

kopirajts baj Eryk.

Część najważniejsza - jak było na biegu?

Kiedy przedzierałam się tłum, mijając najszybsze strefy startowe i kierując się w stronę tych nieco wolniejszych, stwierdziłam, że właściwie nie zaszkodzi mi, jeśli ustawię się w okolicach baloników 1:50. Stwierdziłam, że pobiegnę tę połówkę tak, jakby to miał być mocny trening, których nie robiłam od dawna. Ile wytrzymam, tyle wytrzymam, a później najwyżej zwolnię i przynajmniej positive split będzie pozytywne. Nie dotarłam jednak do samych baloników, bo tłum przy nich był taki ogromny, że po prostu się nie dało. Dzielnie stanęłam kawałek przed nimi i w tym właśnie momencie ostatecznie ustaliło się miejsce, gdzie zostanę aż do samego końca - kawałek przed nimi.
Pierwsze kilometry były dość ciężkie, jeśli chodzi o tempo. Przede wszystkim ze względu na dość dużą liczbę osób, które albo bardzo mocno przeceniły swoje możliwości, albo nie dały rady dopchać się do grup z odpowiadającym im tempem. A potem, po czwartym kilometrze wpadłam w jakiś dziki trans, włączył mi się program metronom. Nauczona doświadczeniem z wcześniejszych biegów w Krakowie, zabrałam własną buteleczkę wody, żeby nie walczyć z tłumem na bulwarach i nie tracić czasu na wodopojach (chwała mi za to!). Mniej więcej co pięć kilometrów włączałam sondę samopoczucia, szacowałam, czy wystarczy mi sił do końca, obliczałam, jaką część trasy mam już za sobą i za każdym razem stwierdzałam, że jest aż nienormalnie dobrze. Pięknie oddychałam, witryny mijanych sklepów potwierdzały, że nogami ciągle ruszam dobrze, wody cały czas miałam pod dostatkiem... Szaleństwo!

Gdzie jest Wally?

Lekki kryzys złapał mnie gdzieś między błoniami a Galerią Kazimierz. Wtedy zaczęłam wyłączać się chyba trochę za bardzo, zrobiła mi się resting bitch face i zaczęło brakować sił. Ale równocześnie jak mantra powróciły słowa z filmiku o Emelie Forsberg, który oglądałam dzień wcześniej, tak żeby się zmotywować. A właściwie jedno - djärv (wymawia się trochę jak "jerw"). Słownik szwedzko - polski podaje kilka polskich odpowiedników dla tego słówka: odważny, brawurowy, zuchwały, bezczelny. I właśnie tej zuchwałości i odwagi potrzebowałam w tamtych chwilach, żeby nie skopać tego, na co troszkę przypadkiem pracowałam przez 3/4 biegu.
Na szczęście nieco wcześniej na punkcie odżywczym porwałam kilka kostek cukru (żadna czekolada świata, żadna nutella nie smakuje tak pysznie, jak cukier na trasie!) i dzięki temu  z powrotem stałam się djärv.
Dobiegłam do 20 kilometra, pokonałam ostatni podbieg i wbiegłam w tłum. Kilometr ludzi przy barierkach, obłędny doping i najlepsze - meta na Tauron Arenie. Ciemność, muzyka, światełka i atmosfera, której nigdy chyba nie zapomnę. Aż z tego wszystkiego przebiegłam obok ostatnich czujników mierzących czas z kowbojskim uuuhu. Nie pytajcie, czemu. Nie wiem. Ważne, że poniżej godziny pięćdziesiąt i muszę zaktualizować podstronę z PR-kami.
Po wszystkim stwierdziłam, że naszpikowana adrenaliną nie czułam, że k#&%*#^ boli mnie prawe biodro i muszę szybko się rozciągnąć, bo inaczej mi noga odpadnie. Wzięłam folijkę, jakimś dziwnym cudem odszukałam depozyt, przebrałam się i trzymałam kciuki "za tych, co na trasie".


Makaron a sprawa Małgi

Przy okazji biegu została podjęta, zakończona zresztą sukcesem, próba pobicia rekordu Guinessa w największej misce makaronu. Dzień wcześniej pomyślałam, że skoro już chcą pobić ten rekord, to pomogę im i wyjątkowo raz skorzystam z posiłku regeneracyjnego. Nie wzięłam swojego jedzenia. Błąd. Kiedy już trochę ochłonęłam, stanęłam w jednej kolejce po makaron, "u góry", w okolicach depozytu. Po chwili ludzie rozdzielający jedzonko powiedzieli nam, że mamy iść "na dół", bo zabrakło makaronu."Na dole" powiedzieli nam, że makaron się skończył i jest tylko dla uczestników "na górze". No to się wkurzyłam, kij im w oko, nie mogę tyle latać po schodach, bo mi się już nogi zmęczyły. Zebrałam zabawki, pojechałam do domu i zamówiłam pizzę. (To była najgorsza pizza, jaką w życiu jadłam, więc koniec końców i tak przegrałam.)



Szybkie podsumowanie biegu

PLUS: 
Tauron Arena - najfajniejsze miejsce, w jakim przyszło mi finiszować. Nawet rynek spadł na drugie miejsce, 
milion tojków, a dodatkowo arenowe toalety, 
porządne szatnie
bardzo sprawnie działający depozyt
doping nad dopingi

MINUS: 
zbyt mało wskazówek pozwalających się sprawnie przemieszczać między kluczowymi punktami - depozyty, start - szatnie. Z Anią straciłyśmy naprawdę dużo czasu, żeby dotrzeć do depozytu. 

NI TO PLUS, NI MINUS: 
trasa "ta co zwykle" Bulwary, błonia, rynek, bulwary. Znane i popularne miejsca, ale przez to dość duże utrudnienia dla kierowców (bo Aleje) i porządna dawka nudy dla tych, którzy brali udział w kilku krakowskich biegach. A do tego ciasno bardzo bardzo i kubeczki wpadające do Wisły. 
medale - powiedziałabym coś na temat jakości i ilości, a w tym przypadku wielkości i jakości, ale nie będę mówić, bo mnie zmasakrujecie i niesłusznie powiecie, że biegam tylko dla medali, a tak nie jest. Może powiem tylko, że z całego medalu najbardziej podoba mi się "szarfa" ;)
pakiet, na temat którego chyba wszystko w internecie już zostało powiedziane. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak źle.

źródło: Sklepbiegacza.pl

Afterparty dla zombie i biegowych pokrętów

Jak wspominałam na Facebooku, mój biegowy weekend nie miał się zakończyć na połówce. W nocy planowałam jeszcze wziąć udział w świetnej zabawie organizowanej przez Sklep Biegacza. Najszybsza Dycha w Życiu miała się rozpocząć chwileczkę po drugiej w nocy i zakończyć dokładnie o tej samej godzinie, dzięki zmianie czasu na zimowy.
Jak było? 
Czekając na bieg czułam się trochę tak, jakbym znowu miała sześć lat i czekała do północy w Sylwestra. Tak baaaaardzo chciało się spać i równie baaaardzo starałam się zachować godnie i udawać, że jest okej, że wcale nie jestem zmęczona i wcale nie bolą mnie nogi. Chwilę po pierwszej wybrałam się na tramwaj, przeżyłam tradycyjne obrzydzenia związane z jeżdżeniem w jednym wagonie z ludźmi wracającymi z imprez i spacerkiem dotarłam do Sklepu Biegacza. Przy okazji spotkałam się z Mateuszem i Eweliną i ruszyliśmy na miasto.
O rany! Jeśli leżąc na łóżku myślałam, że byłam zmęczona, to biegnąc drugi raz w ciągu dnia błoniami musiałam trochę pozmieniać definicje zmęczenia i bolących nóg. To było okropne!
Na szczęście kiedy dotarliśmy do rynku, zrobiło się naprawdę wesoło. Nie dość że ludzie wędrujący między klubami zorganizowali nam konkretny doping, to przyłączyło się do nas kilku nowobiegaczy, którzy bardzo cieszyli się po drodze, że właśnie zostali maratończykami, ale tak ogólnie to nie powinni byli wtedy biegać, ani tym bardziej jeździć na rowerze, czy prowadzić samochodów. 
Śmignęliśmy przez Kraków, zaliczyliśmy podróż w czasie i tuż po drugiej znów byliśmy pod Sklepem Biegacza, jakby nigdy nic się nie stało. Jedyna różnica między drugą a drugą była taka, że wszyscy nieco bardziej okazywaliśmy zmęczenie i zdecydowanie się ochłodziło. Do mieszkania dotarłam tak zmarznięta, że aż mi zsiniały wargi.
Problem pojawił się tylko, kiedy zgraliśmy treningi na Endomondo i okazało się, że trzeba je wyłączyć ze statystyk, bo raczej nikt nam nie uwierzy w życiówki na 3K na poziomie 0:00. No cóż. Nikt nikomu nie każe wierzyć, o!
W każdym razie - gdybyście zastanawiali się, czy wziąć udział w biegu za rok - WEŹCIE!

I to koniec biegowej opowieści na dziś, propsy, jeśli dotrwaliście do końca. Pozdrowienia dla wszystkich!


8 komentarzy:

  1. Masz farta Małga, u mnie to raczej tak nie działa, że ni stąd ni zowąd wyskakuję z życiówką :D
    Co do Najszybszej Dyszki.. ja musiałam odpuścić po 5 kilometrze, bo to już było za dużo na moje nogi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie tak mnie to zmartwiło, że znikliście, dobrze, że wszystko ok.

      Usuń
  2. Jeszcze raz gratulacje i szacun za złamanie 1:50! Już się nie mogę doczekać, co pokażesz na wiosnę :)

    Chyba nie żałuję, że nie wzięłam udziału w tej dyszce :D. Atmosfera atmosferą, ale pewnie bym nie wytrzymała, połówka dała wystarczająco dużo wrażeń i zmęczenia (+parę stygmatów).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki!
      A gdybym wiedziała, jak bardzo się na tej dyszce wymęczę, to chyba też bym poszła spać :D
      Jak na samopoczucie, to przy tempie w okolicach 6:00 czułam się jak przy 4:50, więc no... Doświadczenie ciekawe, trzeba przyznać, ale trzeba było za nie słono zapłacić :D

      Usuń
  3. Gratuluję życiówki Małga. Niezła djärv z Ciebie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :D Zadziwiające, jak to jedno słówko potrafi utknąć w głowie i uratować człowieka!

      Usuń
  4. Gratulacje Małga! Za rok może Cię dogonię ;) (hahaha żarcik)

    OdpowiedzUsuń

Hej hej :) Pięknie dziękuję za każdy komentarzyk! Postaram się wpaść z rewizytą!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...