22 kwi 2015

Kraków odczarowany, czyli 14 Cracovia Maraton

Jest środa.
Emocje już opadły, wszyscy, którzy maratonik biegli napisali już teksty o swoich przeżyciach, ci którzy przez ostatnie dwa dni nie chodzili, stawiają pierwsze kroki, a reszta zdążyła już zapomnieć, że coś tam biegała w niedzielę.
W takim razie chyba czas na małgową opowieść!

Żeby zrozumieć moją euforyczną euforię, trzeba cofnąć się do zeszłego roku, kiedy na trasie krakowskiego maratonu umarłam jakieś pięćset razy z wielu różnych powodów. Powiedzmy, że najbardziej udany debiut to to nie był. Na szczęście mam taki śmieszny charakterek, że kiedy coś totalnie mi nie wyjdzie, stwierdzam, że gorzej już nie może być i następnym razem robię wszystko, żeby poszło lepiej. I dlatego tak okropnie stresowałam się tym biegiem - tylko on mógł wymazać złe wspomnienia.

Hasło na ten rok. Zeszłoroczne okazało się tak chwytliwe, że aż ktoś je skopiował!
Na zdjęciu najlepszy kibic i strażnik godziny, kiedy maratończyk powinien pójść spać - Iwona!
Kiedy piszę, że denerwowałam się przed biegiem, nie żartuję. W sobotę wieczorem pakowałam się na podstawie listy (KLIKSY!), którą wcześniej wrzuciłam na bloga, bo nie potrafiłam ogarnąć, co zabrałam, a czego brakuje. Wiecie co? Dobra jest ta lista, niczego nie zapomniałam. Ale do rzeczy.
Przygotowania zaczęłam już w poniedziałek, rezygnując z węglowodanów aż do środowego wieczora . O tym napiszę osobny post, bo będę musiała wyjaśnić, co o czym i dlaczego myślę. W każdym razie, po trzech dniach gotowanych brokułów popłynęłam na węglowodanowej fali szczęścia po to, żeby zmagazynować moc całej rodziny Iniemamocnych.
W niedzielę rano wsunęłam bułeczki z miodem, ubrałam się siłą woli i ruszyłam w drogę na rynek.
Całe szczęście, że przed startem, w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności, udało mi się spotkać z Anią. Chyba tylko dzięki temu nie padłam tam ze strachu! Szatnia, depozyty, przez chwilę porozmawiałam z "kolegą w białej koszulce", który też biegł na cztery godziny i nagle zaczęło się robić późno.

Na kilka minut przed startem. Wszyscy szukają w rękach dżipiesów.

Plan był taki: pcham się jak świnia do samego przodu mojej grupy, tak, żeby przykleić się do pacemakerów, a potem biegnę z nimi do samego końca, chyba że plan się zmieni. Prawie że wyszło. Rozstaliśmy się na trzydziestym kilometrze.
Szczerze mówiąc nie wiem, co mogłabym napisać o biegu, a czego nie powiedziałam milion razy od niedzieli. Nie jest to jedna z inspirujących opowieści o pokonywaniu własnych słabości i walki o spełnienie marzenia. Raczej dowód na to, że raz na jakiś czas zdarzają się wyjątki od reguł, a maraton może być czystą przyjemnością. Tak po prostu - było fantastycznie, doskonale i rewelacyjnie. Bez żadnych ścian, smuteczków, bez cienia bólu. Jakby to była leciutka dyszka o poranku w najdoskonalszych warunkach atmosferycznych, jakie tylko możecie sobie wyobrazić.
Nie wiem, jak to możliwe, biorąc pod uwagę ilość opuszczonych treningów, ale jakoś tak wyszło. Tak fajnie. Zdjęć raczej nie będę miała pięknych, bo z tego, co pamiętam, dysponowałam tylko trzema wyrazami twarzy: uprzejme zainteresowanie rzeczywistością, bezmyślne spojrzenie filozoficzne i na sam koniec - ahgrrrrrr! Ahgrrrr pasuje najlepiej do atmosfery biegu.

Zignorujcie moją naganną postawę. Przeciskałam się między ludźmi, żeby zrobić ahgrrr.
Troszkę o trasie i organizacji - czy powtórzę się, jeśli powiem, że było fantastycznie? Udało mi się załapać na Toi Toia bez kolejki, na oddanie rzeczy do depozytu czekałam pół minutki, a na odebranie minutkę. Na trasę od samego początku trochę narzekałam, bo kiepsko znoszę psychicznie bieganie w kółko, ale poradziłam sobie po tym, jak w ramach jednego długiego wybiegania zrobiłam kilka średniej długości pętli, żeby się przyzwyczaić. Punkty odżywcze były ustawione co kawałek, a na dwudziestym którymś (siódmym?) kilometrze rozdawano nawet żele! Większość wolontariuszy była bardzo w porządku - wspierali, życzyli powodzenia, a przy wodopojach uwijali się jak małe pszczółki, żeby poradzić sobie z kosmiczną ilością spragnionych biegaczy. Kawał świetnej roboty.

Po drodze najpierw zauważyłam mnie Kasia, która stoczyła heroiczną walkę z kontuzją i nie poddała się. Chwilkę biegłyśmy razem, ale potem musiałyśmy się rozdzielić i zaczęłyśmy rytuał machania sobie na nawrotkach. To było strasznie fajne - biec i szukać znajomej twarzy.
Dodatkowo na plus minus trzydziestym kilometrze spotkałam Marysię i poziom fajności biegu podniósł się jeszcze bardziej. Potem odpaliłam motorek, który gdzieś tam we mnie cały czas siedział i zostawiłam balonik w tyle.
Pyk! Tak właśnie minęło ostatnich dziesięć kilometrów i wfrunęłam na metę. Rzecz jasna zdjęć z końcowych metrów nie mam. Są z sekund tuż przede mną, z sekund tuż za mną, ale mnie nie ma. Uwierzcie mi na słowo, że sama tam dotarłam. Za metą medal, folijka buziaczek dla mamy i taty, którzy pierwszy raz ever widzieli mnie na maratonie, a potem już tylko mnóstwo jedzenia. I jeszcze trochę M&Msów.

Jak to możliwe? Numer po biegu mi zbiegł, a medal wyładniał!


Jak podsumować to, co się stało? Dla mnie niedzielny bieg był dowodem na to, że do maratonu trzeba podchodzić z respektem, ale niekoniecznie z lękiem. Czasem może być naprawdę super.
No i życiówkę zrobiłam. To też miłe.

15 komentarzy:

  1. Super, że poszło gładko! Ja zawsze myślałam, że mam minę filozofa, ale raz zobaczyłam zdjęcia z biegu i NIE. To był zacięty pedober - terminator. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło się czyta takie relacje, gdy nie ma walki, bólu, tylko sama przyjemność. Powiem nawet, że trudno uwierzyć, że był to maraton :D Jeszcze raz gratulacje!

    Ps. A skopiowane hasło było troche przegięciem.. ale niektórym najzwyczajniej w świecie brakuje kreatywności ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam nikomu za złe, że tak mu się spodobało, że powielił, w końcu my z Iwoną też czerpiemy inspirację z internetów. Ale miałam takie "meeeeh, przecież to już byyło" :D

      Usuń
    2. No tak właśnie o to chodziło, że dokładnie na tym samym maratonie rok temu było to samo :D

      Usuń
  3. Czekałam na Twój post od niedzieli! Chciałam się dowiedzieć jakich tajemnych mocy użyłaś, że biegło Ci się tak wspaniale i doszłam do wniosku, że po prostu spięłaś tyłek i dobrze się przygotowałaś pod każdym względem :). A ja skisłam (ale się poprawię i kiedyś Cię dogonię!) :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bym chciała wiedzieć. Ale jak tak się zastanawiałam od niedzieli, to myślę, że było okej dlatego, że 1) w środkowej części planu treningowego trenowałam dość sumiennie, 2) udało mi się wyczaić doskonały sposób dzielenia żeli na trasie 3) za każdym razem oprócz wody brałam dodatkowo cukier, więc nie brakowało mi energii 4) chyba będę musiała odszczekać wszystko złe, co kiedykolwiek mówiłam o ładowaniu węglami...

      Usuń
    2. Czyli trening i węglowodany to recepta na sukces ;D

      Usuń
  4. chyba zapomniałaś o najważniejszym ;) jaki czas?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aa, tak, czas :D Wygląda na to, że chyba wcale nie jest taki ważny, skoro o nim totalnie zapomniałam! 3:56:59

      Usuń
    2. Czyli dokładnie cała minuta przede mną ;) (Marysia z trzydziestego). Rany, jak ja się nastawiłam na ból i walkę, a do 35 kilometra nic się nie działo, dopiero potem zaczęło pobolewać udo. I tak sobie dawało znać, że jest 3 dni, a poza tym nic. Ja nawet szybkości i siły specjalnie nie trenuję, tylko tłukę kilometry. Do dziś świętuję jedząc i pijąc piwo, czas wracać do swojego świata :) Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Pięknie;-) co tu dużo mówić po prost pięknie ;-) brawa i gratulacje za świetny bieg i życióweczkę ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Kochana, Ty nie biegasz z maczetą, a z odrzutowcem w tyłku! :D Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  7. Medal świetny, a czas o pozazdroszczenia :)
    Pozdrawiam :)
    fit-healthylife.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Medal świetny, a czas o pozazdroszczenia :)
    Pozdrawiam :)
    fit-healthylife.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Hej hej :) Pięknie dziękuję za każdy komentarzyk! Postaram się wpaść z rewizytą!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...