Witajcie!
Odkąd na blogu ukazał się ostatni post, duża część świata z pewnością zdążyła już o maczetach zapomnieć. Część pytała od czasu do czasu, co się ze mną dzieje i dlaczego znikłam, a tak naprawdę nikt jeszcze nie wie, dlaczego znikłam, bo skierowania dalej mam tylko na papierkach, a nogi bolą, kiedy mają ochotę, bez żadnej reguły.
Ten wpis jest ukoronowaniem całej listy postów nienapisanych, wpisów przeryczanych i ziejących najczystszą, najbardziej pierwotną nienawiścią wobec wszystkich, którzy mogą biegać wesoło i beztrosko. A jest ukoronowaniem dlatego, że właśnie w minioną sobotę przez kilka godzin biegałam wesoło i beztrosko. Po raz pierwszy od kilku miesięcy.
I to nie byle gdzie!
Właściwie to nie wiem, jak to się stało, że padło akurat na tę sobotę i akurat na OPN. Ta przygoda zaczęła się tak, jak zaczynają się te najlepsze - zupełnie znikąd. Po weekendzie, który miałam spędzić na leśnych ścieżkach, a skończyłam w łóżku z tabsikami, wpadłam na pomysł. Wyglądało to mniej więcej tak:
Małga: Pojedziemy pobiegać w Ojcowskim Parku Narodowym?Kasia: Pewnie!
No to pojechałyśmy.
Przez całe dwadzieścia minut drogi autobusem wyrzucałam sobie, że jestem w Krakowie od czterech lat, a ruszam tyłek do Ojcowa po raz pierwszy. A przecież dwadzieścia minut niejednokrotnie jadę do centrum! Cóż, lepiej późno niż wcale.
W razie gdyby ktoś kiedyś (jak już będziemy sławne i bogate) chciał podążyć naszymi śladami, to autobus 210 zatrzymuje się w Czajowicach, skąd jest jakieś 1,5 kilometra do początku dzikiej puszczy. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wszystko, zaczynając od zamku, przez super wypasione jaskinie, do których kupuje się bilety, a na toaletach kończąc, jest otwarte mniej więcej od kwietnia do listopada, więc no... Jesień i zima są tam od biegania i robienia zdjęć.
No proszę, akurat coś dla nas!
Zaliczyłyśmy nieziemskie zjazdy po błocie na sankach, tylko bez sanek, Kasia przekonała się, że jestem mistrzem błaznowania i nie nadaję się do poważnych zdjęć, odkryłyśmy mroczną jaskinię, w której kiedyś na pewno żyli ludzie polujący na mamuty, wspinałyśmy się po schodkach rodem z Przełęczy Goprowskiej, myłyśmy ręce w źródełku miłości, a nawet poćwiczyłyśmy wspinaczkę. Jeśli chodzi o ilość atrakcji i możliwości, to ograniczała nas tylko nasza (na szczęście nieograniczona) fantazja.
Tu należy wspomnieć, że owa ściana skalna wznosiła się na wysokość 59385220,3 m. |
Czas wykorzystałyśmy do tego stopnia, że przez chwilę miałyśmy wątpliwości, czy zdążymy na autobus do Krakowa. W soboty jeździ mniej więcej co półtorej godziny, więc presja... No powiedzmy, że umarłybyśmy z głodu w ciągu półtorej godziny czekania. Na szczęście udało się. W drodze powrotnej, która w przeciwieństwie do drogi "tam" ciągnęła się w nieskończoność, doszłyśmy do wniosku, że taką wyprawę trzeba będzie powtórzyć. Niewykorzystanie faktu, że mieszkamy tak blisko miejsca, które jest naturalne, piękne i bezsmogowe, byłoby wielkim, wielkim błędem.
A my jesteśmy przecież bezbłędne.
Przy okazji, jeśli dotarliście aż tutaj, to bardzo zapraszam do Kasi. W jej biegowej opowieści znajdziecie informacje o OPN, których nie ma u mnie i równie piękne foteczki (no może troszkę się nam pokrywają niektóre) KLISKY
A na koniec jeszcze dwa zdjęcia - ładne skały i selfie, na którym czarujemy oczami i przez to nie mogło go tu zabraknąć.
POLECAM(y)!
czytałam już wpis u Kasi. cóż mogę rzecz zazdroszczę Wam bardzo takiej biegowej wycieczki ;)
OdpowiedzUsuńAż ciężko uwierzyć, że dzięki bieganiu można zwiedzić tak obłędnie piekne miejsca.
OdpowiedzUsuńWejdź na mojego bloga: http://blog.podejmij-wyzwanie.pl/ albo poprostu na moją stronę: http://podejmij-wyzwanie.pl/
Masz na niej kompletny trening biegowy - dla początkujących "od chodzenia do biegania". Może dzięki niej uda ci się zapalić więcej osob do biegania. Dzięki czemu zyskasz nowych czytelników?
KONIECZNIE musimy to powtórzyć! :3 :3
OdpowiedzUsuńAle widoki to macie wspaniałe! :o
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100% :D
Usuń