24 mar 2015

XII Krakowski Półmaraton Marzanny

Przeglądałam wczoraj fejsbuczka i wszyscy byli już na tym etapie, kiedy mogli się pochwalić gotowymi przemyśleniami na temat niedzielnej połówki. Ja nie mogłam, bo brakowało mi jednej, super ważnej rzeczy, którą zostawię na koniec. Okej? To tak, żeby mieć pewność, że przebrniecie przez moją opowieść. (Nie scrollować, nie wolno oszukiwać!)
Zacznę od kilku słów - kluczy, które super przedstawią, co działo się w niedzielę: strach, ból, niespodzianki, zzzzzzzimno, życiówki brak. I w sumie teoretycznie tutaj mogłabym skończyć, ale wtedy już na początku postu widzielibyście jego koniec i całość nie miałaby sensu.
Po kolei.

Nagłówek, który wymyśliłam sobie gdzieś w okolicach 19 kilometra:

NIE KAŻDY START TO ŻYCIÓWKA. 

ALE KAŻDA META TO ZWYCIĘSTWO.


ZIMNO PART 1
Niedziela była wyjątkowa - poprzedziło ją kilka stosunkowo ciepłych i słonecznych dni. Nowy tydzień też zaczął się od przyjemnego ciepełka i śpiewających ptaków. I kona z rzędem temu, kto wytłumaczy, jak to się stało, że akurat w drugi dzień wiosny musiało zrobić się przeraźliwie zimno i smutno. Na szczęście większość osób przygotowała się na pogodowe nieporozumienie i na Błoniach królowały seksowne biegackie nogi w seksownych biegackich ledżinach. Rany. Doskonała atmosfera.

NIESPODZIANKI
Tramwaj, który nie chciał przyjechać, zamknięty sklep, w którym chciałam kupić wodę mineralną, to, że spóźniłam się na spotkanie wolontariuszy Dzieła Pomocy św. Ojca Pio (brałam udział w akcji mającej zwrócić uwagę na problem bezdomności), to że biegłam potem do depozytu, żeby zdążyć zostawić rzeczy, to, że potem znowu biegłam, żeby dotrzeć na start, to, że kolejki i że zgubiłam agrafki... Ja. Zgubiłam agrafki. Dobrze, że uratował mnie chłopak, którego zapytałam, czy nie ma przypadkiem zapasowych.
Wszystko, naprawdę wszystko od samiutkiego rana szło nie tak.

Wydarzyła się tylko jedna naprawdę dobra rzecz - tuż przed startem spotkałam (i to tak całkiem na żywo!) Kasię z Run and Joy (KLIKSY!), z którą miałam potem przebiec całą trasę biegu. Z tego, co się później okazało, nawzajem się motywowałyśmy, żeby przetrwać i jakimś cudem dotarłyśmy do mety w jednym kawałku! Kasia, raz jeszcze dzięki za wsparcie, love forever, kwiatuszki i serduszka! Uratowałaś mnie!

Tu biegniemy razem! Zdjęcie dzięki uprzejmości rodziców (?) Kasi.

To nie był mój bieg, tak na serio. Jeszcze nigdy nie czułam się padnięta na siódmym kilometrze, było bardzo, bardzo źle. Tu wchodzą hasła: STRACH i BÓL. Brzmi trochę dramatycznie, bo po tygodniu bez treningów spowodowanym zepsutą nogą nie mogłam czuć się ani dobrze, ani pewnie. Przez pierwsze cztery kilometry, kiedy próbowałyśmy przebić się przez tłumy na wąskich uliczkach, bolała prawa, zepsuta noga, potem przestała, ale tylko po to, żeby przez resztę dystansu  mogła boleć druga, którą najwyraźniej podświadomie obciążałam, żeby chronić pierwszą przed zagładą i totalnym zniszczeniem. Shit happens. Bieganie boli i już.
Ale jeśli mam dodać do tego fakt, że nie powinnam była jeść na śniadanie omleta z masłem orzechowym, bo może być po nim trochę niedobrze, a włosy po raz pierwszy obtarły mi szyję do krwi, to robi się jeszcze mniej fajnie.
Dlatego z rozpływającym się sercem i nieskończonymi pokładami wdzięczności przyjmuję całkiem całkiem czas, z którym skończyłam - 1:52:32 (Kasia śmignęła o sekundę szybciej, błyskawica!). ŻYCIÓWKI BRAK. Żeby pozbyć się pięćdziesiątki zabrakło trzech minut, ale nie będę się spinać i robić z tego dramatu. Cały zeszły tydzień martwiłam się, że w ogóle nie będę w stanie wystartować, że będę musiała jechać do domu do lekarza, że zabronią mi biegać, nie będę chodzić i nie wiadomo, co jeszcze. Naprawdę nie mam prawa narzekać na to, że nie wykręciłam wymarzonego czasu. Następnym razem się uda.

No lol. Ja ledwo żyje, prawie wyłączam garmina, a tu zdjęcie.
Z datasportowej galerii.

ZIMNO PART 2
Problem w tym, że cały bieg z super bohaterską walką, którą stoczyłyśmy na trasie, przyćmiły późniejsze wydarzenia. Kolejka do depozytu, w której stałam czterdzieści minut, na zewnątrz, w mokrych ubraniach, owinięta w kawałek folii malarskiej, to wszystko pozbawiło mnie wiary w ludzkość. (wtf? Festiwal oszczędności i nikt nie wpadł na to, że przy dwóch stopniach, które prognozy zapowiadały od tygodnia, może być potrzebna prawdziwa folia termiczna?) Co z tego, że można było schować się w jakiejś sali (chociaż o tym nikt, z kim stałam w kolejce, nie wiedział. Dopiero później, kiedy stałam już w drzwiach, pojawiła się jakaś pani od organizatorów i nam o tym powiedziała), skoro wiązało się to z dwa razy dłuższym czasem oczekiwania?
Trzeba jednak przyznać organizatorom, że zachowali się honorowo - jeszcze w niedzielę pojawiły się przeprosiny z ich strony. Serio, to budzi szacunek, ostatnio coraz rzadziej zdarza się, żeby ktoś potrafił przyznać się publicznie do popełnionego błędu i przeprosić. Wybaczyłam. Jeszcze się nie rozchorowałam, więc może jakoś przeżyję.

Medale dwa.
A teraz nadchodzi koniec zdawałoby-się-niekończących-się-narzekań. Czas na rzecz, która zatrzymała małgowe opowieści o półmaratonie aż do dziś.
Ten medal.
Jest dobry. Oryginalny. Użyteczny.
Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła.

Dla wszystkich, którzy martwią się o moje zdrowie - nie martwcie się!
Przed użyciem topiłam marzannę we wrzątku :)

21 mar 2015

Kraków City Race (Rozgrzewka)

Taka impreza w Krakowie, a jeszcze nigdy w niej nie brałam udziału! Nie do pomyślenia, biorąc pod uwagę to, jak lubię nietypowe wyzwania.
Wczoraj miała miejsce kolejna już (ósma) edycja Kraków City Race- miejskiego biegu na orientację, rozgrzewka przed właściwym rozpoczęciem sezonu. Święto czołówek i map w foliowych opakowankach.

Nie wiem, czy mieliście kiedykolwiek styczność z BNO. Na przykład w gimnazjum albo jeszcze bardziej odległych szkolnych czasach, zanim jeszcze przez myśl przeszło komukolwiek, że można by biegać nie tylko w trakcie wuefu. Ja tak. Razem z kilkoma koleżankami tworzyłyśmy dość zgrany i wyjątkowo utalentowany, wspaniały, odnoszący nieziemskie sukcesy zespół, dzięki czemu wuefista woził nas na zawody swoim prywatnym mini vanem i wszyscy świetnie się bawiliśmy. Pal sześć, że zwykle kończyłyśmy w tej czołówce raczej od końca, a na ostatnim biegu, jaki pamiętam, miałyśmy prawie sto pięćdziesiąt punktów karnych (tego punktu, którego nie znalazłyśmy, nie było, słowo honoru, że go nie było! Nikt mi nie wmówi, że przez pół godziny nie byłyśmy w stanie znaleźć głupiego punktu kontrolnego). Mimo to dostałyśmy super nagrodę w postaci zaproszenia na święto fasoli. Jupi!
Zapisując się na Kraków City Race spodziewałam się czegoś, co przypomni mi szczeniackie lata. Dostaniemy chwilkę na naniesienie punktów na mapę, kompas w dłoń i błąkamy się po okolicach, licząc, że punkt kontrolny, na który trafimy, nie będzie podstawiony dla zmyłki, żeby utrudnić życie tym, którzy nie zaznaczyli dobrze, dokąd mają iść.
Nie było tak źle :D To, czy punkt był tym, którego się szukało, można było łatwo zweryfikować. No i obszar zawodów był zdecydowanie mniejszy i nie obejmował terenu dżungli.
Tak wyglądał plac, na którym się gromadziliśmy. Jakieś piętnaście minut przed odprawą techniczną.
Wtedy jeszcze było jasno.
Wszyscy dostaliśmy czipy, które trzeba było wyzerować, ktoś tam coś powiedział, że nie wolno przechodzić przez ogrodzenia, po czym przeżyłam szok tygodnia. Jakiś pan poznał mnie z biegu sylwestrowego sprzed dwóch lat, kiedy byłam przebrana za lodówkę. Poznać mnie? Po takim czasie? Hahaha, niemożliwe! Ale wielkie pozdrowienia, chociaż pewnie tego nie przeczyta.

Start wyglądał tak, że każda osoba (albo drużyna, w zależności od wybranego poziomu trudności trasy) otrzymywała miejsce w kolejce do startu. Ja i Iwona, we dwie, jako że wybrałyśmy najłatwiejszy wariant (brawo, dobra decyzja!) miałyśmy startować w 16 minucie. Minutę przed startem wchodziło się do pierwszego "boksu", w którym jeden z organizatorów odhaczał nazwiska na liście, a ostatnie trzydzieści sekund spędzało się w drugim boksie, w pozycji desperackiego skłonu w przód, żeby jak najszybciej złapać mapę i móc ruszyć przed siebie.

Tak wyglądała nasza mapa. Trójkącik to start, kółko to meta, punkty były pięknie pozaznaczane!

Dzięki niezwykle rzadko spotykanej u ludzi tak dobrze wykształconej czujności zauważyłyśmy (tak bardzo sprytnie, y'know), że wszyscy, którzy biorą naszą mapę, za bramką skręcają w prawo. Dlatego, kiedy tylko wyruszyłyśmy w drogę, garmin został odpalony, pomknęłyśmy właśnie w tę stronę. I właśnie wtedy zaczęły się przygody!
Muszę przyznać, że czytanie mapy byłoby o wiele łatwiejsze, gdybyśmy nie zapomniały zabrać czołówki. Dużo łatwiej byłoby też, gdybyśmy w drodze do pierwszego punktu nie minęły drugiego i gdybyśmy od razu znalazły szósty, zamiast bezmyślnie dookoła niego biegać. Właściwie to wszystko szło by dużo łatwiej, gdybyśmy wiedziały, co robimy. Ale za to ile śmiechu! Ile zabawy!
I chociaż ten mój opis brzmi bardzo nieprofesjonalnie, to muszę przyznać, że spisałyśmy się na medal. Odnalazłyśmy wszystkie punkty w odpowiedniej kolejności i zmieściłyśmy się w czasie. Doskonała robota! Gdybyśmy jeszcze od razu zorientowały się, że po dobiegnięciu do mety trzeba zaczipować jeszcze "finish", to nasz oficjalny czas byłby lepszy o jakieś dwie minuty. Ostatecznie skończyłyśmy na szóstym miejscu.

Zdjęcie przy mecie - obowiązkowo!
Na wpół zamarznięte, z mocnym postanowieniem, że następnym razem czołówka pojedzie z nami, wróciłyśmy na mieszkanie. A dzięki zdobytym doświadczeniom na następnej edycji Kraków City Race na pewno wygramy!
Soł. Jeśli zastanawiacie się, czy chcielibyście wziąć udział w takiej imprezie, to obiecuję, że odpowiedź brzmi TAK! Nie wiem, czy można to wygrać tak o, z marszu, pewnie nie. Prawdopodobnie za pierwszym razem będzie się tak beznadziejnym, jak my. Ale zabawa niesamowita! No i start kosztował 5 złotych.

W razie gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak wygląda wczorajszy wieczór w punktu widzenia endomondo, to odsyłam tutaj: KLIKSY


A teraz trzeba coś ogarnąć na jutro. Moja biedna, chora noga jest już tak wymęczona lodem i maściami przeciwzapalnymi, że więcej nie wytrzyma. Trzymajcie kciuki, żeby jutro udało się na Marzannie. A przez "udało" rozumiem dwie opcje: 1) dobiegam do mety 2) mam jaja, żeby zejść z trasy, jeśli okaże się, że moja noga jest za bardzo zepsuta, żeby dobiec do mety.
Powodzenia wszystkim biegnącym!

18 mar 2015

Jak bardzo bieganie nas zmienia

W wielu miejscach można przeczytać o tym, jak zbawienny wpływ na ludzkie ciało ma bieganie ("Ale nie boisz się, że zniszczysz sobie kolana???"). Wzmacnia, odchudza, daje w prezencie piękny poślad. To na plus. Są też ludzie, którzy koncentrują się tylko i wyłącznie na tym, że łydki nie mieszczą się w skinidżinsach, a od spodenek robi się nieciekawa opalenizna. Tak pięknie się różnimy, a jednak mamy coś wspólnego. Mogę się założyć, że każdy, kto lubi sobie czasem pośmigać, odkrywa, że bieganie wpływa nie tylko na to, jak wyglądamy. Przezwaja też mózg. Bardzo. 
W ostatnich dniach jakoś się tak złożyło, że dużo myślałam o tym, jak bardzo zaczęłam się różnić od wielu moich znajomych. A doszło to do tego stopnia, że ze względu na totalnie odmienny styl życia z kilkoma osobami straciłam kontakt niemalże zupełnie. 
Z tych rozmyślań powstał taki oto post. Wymienię wam kilka rzeczy, które zauważyłam, a wy dajcie znać, czy się ze mną zgadzacie, okej?

obrazek z kampanii Adidasa z kiedyś-tam, y'know

PO PIERWSZE - UCZY SZACUNKU DO WŁASNEGO CIAŁA
To chyba najbardziej rzuca mi się w oczy, kiedy mam kontakt z biegającymi ludźmi. Słyszę (i sama czasem rzucam) teksty w stylu "O matko, ale przytyłam. Mam dwanaście brzuchów", ale takie słowa nigdy nie oznaczają, że następnego dnia zacznie się głodówkę, żeby w ciągu tygodnia stracić trzy kilo i dwa lata zdrowia. Kiedy odkrywa się, do czego jest zdolne ludzkie ciało, że potrafi robić rzeczy, które są super, nie da się go nienawidzić. Można nie czuć się w nim super pewnie, można chcieć, żeby wyglądało trochę chociaż inaczej, ale przestaje się toczyć z nim walkę. Bo z czasem rozumiemy, że jeśli wpadnie nam do głowo, żeby walczyć i nienawidzić siebie, to bez względu na to, jakie efekty osiągniemy, jesteśmy na przegranej pozycji.

PO DRUGIE - ZMIENIA SPOSÓB POJMOWANIA WOLNOŚCI

Ta zmiana szczególnie skłoniła mnie do napisania postu. Anegdotka: na zajęciach ze szwedzkiego graliśmy w super intensywnie edukacyjną grę, w której trzeba było odpowiadać na wylosowane pytania, a reszta uczestników musiała zadać jakieś dodatkowe pytanie. Ja miałam wymyślić, kim chciałabym być, gdybym miała być jakąś sławną osobą. Bez chwili zastanowienia stwierdziłam, że Emelie Forsberg. Rzecz dla mnie oczywista. Zaraz jednak padło pytanie, którego wtedy totalnie nie zrozumiałam - czy nie wolałabym być kimś pięknym, sławnym i bogatym, na przykład aktorką.
Nie. Co więcej, w tamtej chwili nie potrafiłam wyobrazić sobie (okej, dalej nie potrafię, pewnie dlatego wtedy zachowałam się trochę, jakbym nic nie rozumiała), żebym mogła chcieć być kimś, kto musi codziennie pięknie się malować, bo w drodze do warzywniaka może trafić na stado fotografów. Taka wizja tak bardzo odbiega od mojego poczucia wolności i szczęścia, że w ogóle jest czymś abstrakcyjnym.
Co innego wygodny plecaczek do biegania, dzień w górach i jeżyny.

PO TRZECIE - REORGANIZUJE FINANSOWE PRIORYTETY

Tu będzie krótko.
"Słyszałaś, że w Lidlu są rzeczy do biegania?"



PO CZWARTE - ZMNIEJSZA WRAŻLIWOŚĆ NA RZECZY, KTÓRE POWSZECHNIE UZNAWANE SĄ ZA FUJ

Trochę o tym pisałam już tutaj: Bieganie jest takie ładne!
Ktoś ochlastał cię mieszanką potu i wody, którą wylał sobie właśnie na głowę? Przez przypadek cię osmarkał? Twoje nogi lepią się od dziesiątek rozdeptanych i rozgrzanych na asfalcie bananów?
Trudno. Biegniesz dalej.
Ktoś wymiotuje na trasie albo za metą?
Trudno. Biedny człowiek.
Kapie ci z brody albo twoja twarz zamieniła się w kopalnię soli?
Będzie nieprzyjemnie, jak dostanie się do oczu. Trudno.
A co, jeśli ktoś zabierze na zawody niewypróbowany wcześniej żel? A jak będzie się bardzo chciało sikać gdzieś w połowie drogi miedzy polami? Obtarcia? Bąble na stopach? Czarne paznokcie? A jak się wpadnie w błoto? Rozdepcze żabę?
Trudno.

PO PIĄTE - OSWAJA Z BÓLEM
To można powiedzieć chyba o każdym sporcie, który wymaga ruchu i intensywnej pracy mięśni. Historia z życia Małgi: mamy na mieszkaniu dwie biegaczki i dwie piłkarki ręczne. W zamrażarce trzymamy lód, a w szufladach Bengaya, bandaże i maści przeciwzapalne. Biegamy z zakwasami, chodzimy po schodach z różnymi bolącymi częściami ciała i trzymamy się dzielnie. Nie płaczemy za bardzo z powodu czegoś, co w ciągu tygodnia się naprawi.
Dowód numer dwa: człowiek kupuje sobie rolkę do masażu. Przy pierwszym użyciu przekleństwa słychać w promieniu dwóch kilometrów. Dwa miesiące później ten sam człowiek roluje i czyta gazetę równocześnie.

PO SZÓSTE - UCZY SZTUKI ORGANIZACJI CZASU I JEDZONKA (też)

Co się robi w niedzielny wieczór? Planuje się posiłki na tydzień, żeby wiedzieć, co kupić do jedzenia.
Co się robi wieczorem? Ustawia się na blacie rzeczy, które rano chce się wrzucić do omleta albo przygotowuje jedzenie do pudełka, bo następny dzień spędzi się poza domem.
Co się robi dwa tygodnie po najważniejszym starcie w sezonie? Rozpisuje się nowy plan treningowy.
Co zawsze ma się w torebce? Kalendarz.
Jeśli można powiedzieć, że jest coś, czego  każdy, kto zaczyna biegać trochę bardziej na serio, z pewnością się nauczy, to na pewno chodzi o umiejętność gospodarowania czasem. Kombinowanie, wielozadaniowość i wciskanie treningów w absurdalne pory w ciągu dnia staje się z normą.


PO SIÓDME - ROZSZERZA PRZESTRZEŃ OSOBISTĄ

Wszyscy twierdzą, że przestrzeń, w której powinni się znajdować ludzie, z którymi mamy kontakt na co dzień, rozciąga się od 1 do około 3 metrów od nas. Bliżej mogą podchodzić tylko bliskie osoby.
Ale słowo honoru. Kiedy wraca się do domu po ciężkim treningu, po jakichś interwałach albo miliardzie podbiegów i stoi się w kolejce do kasy, bo zapomniało się wcześniej kupić bułkę na kolację, to przestrzeń osobista zdecydowanie się rozszerza. I nagle odczuwa się jakąś dziwną agresję w stosunku do faceta, który stoi za nami i stoi zdecydowanie zbyt blisko.
Wrrrrr! Ble! Idź sobie!


Z tym oswajaniem z bólem to chyba nie do końca prawda. Jakaś płaczliwa i rozdrażniona jestem, kiedy muszę odpuścić bieganie, bo coś boli za bardzo.

6 mar 2015

Bieg Tropem Wilczym

Ani odrobinkę nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że serio serio piszę ten post prawie od tygodnia i przynajmniej trzy razy kasowałam go całkowicie. Jakoś mi nie wychodzi chwalenie się, a tak się śmiesznie składa, że w minioną niedzielę po raz pierwszy ever dobiegłam do mety jako druga z biegaczek wszelkich! Jeszcze śmieszniejsze, że dzień wcześniej chodziłam po domu i żartowałam, że jadę wygrać bieg. Prawie miałam rację.

Wcale nie planowałam takiego biegu. Zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że około 20 km od mojego domu jest organizowany Bieg Tropem Wilczym i pierwszych sto osób dostanie pakiety startowe za darmo. No lubię darmowe starty, okej?
Przepadłam. Przeplanowałam powroty z Krakowa do domu, zepsułam totalnie wszystkie plany, które miałam wcześniej i postanowiłam odwiedzić Zakliczyn. (I słusznie, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.)
Od samego początku nastawiałam się na ten bieg z myślą, że mam dać z siebie wszystko, sprawdzić, gdzie jestem z moimi przygotowaniami do maratonu, porównać to z tym, gdzie być powinnam i zorientować się, w jaki czas celować na Półmaratonie Marzanny. Brzmi, jakby dużo zależało od tego biegu, co? Dobrze brzmi. Nawet jeśli zamiast 10 kilometrów musieliśmy biec 11.
Przed startem miałam taką kluchę w gardle, że słowem nie odezwałam się do Night Runnersów, tylko łaziłam dookoła i rozmawiałam z pijaczkami, którzy stwierdzili, że tak ładnie się rozgrzewam, że na pewno wygram. Tylko żebym wybrała dobrą strategię biegu - najpierw trzeba lecieć super szybko, tak, żeby załatwić sobie miejsce w czołówce. Potem trzeba zwolnić, żeby mieć siły na mocny finisz. Powiedziałam OKEJ! Dzięki za dobrą radę, będę się starała! I ustawiłam się na starcie.

źródło:radiokrakow.pl, widać moje buty!

Ja p#(*%&(#@ jak tam po drodze wiało! Ale tyyylko do siódmego kilometra, potem już nie. Nieważne, że po siódmym kilometrze to już prawie był koniec. Starałam się, mordowałam, leciałam jak szalona, aż polubiłam gumki do włosów. Wszystko po to, żeby wycisnąć to średnie 4:50 i nie odpuścić, nawet kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, że mam dość przewagi nad kolejną kobietą, żeby móc spokojnie odpuścić. Nope. Nie biegłam po to, żeby być szybszą od innych, tylko żeby utrzymać swoje założone, święte i nieodwołalne tempo.
I udało się! Skończyłam z średnim tempem w granicach 4:51, było pięknie, wesoło, a potem wieczorem spało mi się bardzo dobrze.

Powiecie: cóż to za tempo, to nie jest tempo na drugie miejsce w KA, w Warszawie to byś była tysiącmilionowa.
Może i tak! Ale ja biegłam w Zakliczynie :D

źródło: facebookowy profil biegu w Zakliczynie



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...