26 paź 2014

Cracovia Półmaraton Królewski!

Siedzę sobie i czekam, aż gofry, które robimy na mieszkaniu w ramach mini niedzielnego party, się upieką. Przy okazji myślę o tym, co powinnam napisać o dzisiejszym biegu? Że był pełen niespodzianek? Na pewno tak. Miłych? To już inna sprawa.

Foto: facebook - strona połówki
Zacznijmy od tego, że okropnie nie chciało mi się biec. Ale fakt, że byłam już zapisana, nie biegłam w tym sezonie żadnej połówki i to miał być pierwszy Cracovia Półmaraton Królewski ever przekonały mnie. Miałam pobiec na luzie, żeby po prostu zakończyć ten sezon i nie zmarnować 20 złotych, które wydałam na pakiet.
Ten weekend był ekstremalnie ciężki i zaczął się od tego, że w piątek około południa odebrałam pakiet startowy. Pogadałam troszkę z miłymi ludźmi z biura zawodów, podpisałam papierki i  dostałam koszulkę, fafnastą kamizelkę z milionami znaczków PZU i zestaw ulotek w takim śmiesznym wokoplecaczku. Nawet cool. Przy okazji kupiłam sobie na kiedyś na spróbowanie dwa żele Squeezy - malinowy i brzoskwiniowy i...
No tak. Odebrałam zniżkę na następną edycję CM, którą zamierzam (na chwilę obecną) zaszczycić moją obecnością.






Zaraz potem wróciłam na 24 godziny do domu i w sobotni wieczór z powrotem pojawiłam się w Krakowie. Nie mogłam się powstrzymać i wpadłam po drodze na rynek, żeby sprawdzić, co jak wygląda. Wyglądało.



Mniej więcej półtorej godziny po tym zdjęciu byłam już u koleżanek na mini imprezce. Błąd, powiecie. Na szczęście nie, bo z powrotem byłam akurat na czas, żeby, uwzględniając wygraną w zmianie czasu godzinę, wyspać się :) Chociaż przyznam, że jadłam i piłam rzeczy, których raczej unika się przed biegami... Nevermind. To taka rada na przyszłość - jeśli będziecie rozsądni, to nawet takie dziwne przygody nie będą przeszkodą w trakcie biegu!
Ustawiłam dwa budziki ( w razie gdyby któryś nie zadzwonił), zgasły światła i po kilku godzinach powinny powitać mnie milutkie promienie słońca towarzyszące chłodnemu, ale ładnemu porankowi, który obiecywały google. Nie, nie spodziewałam się, że kiedy wyjrzę przez okno, nie zobaczę kompletnie nic. Mgła była tak gęsta, że z trudem dawało się zauważyć szkołę, koło której mieszkamy.
A najzabawniejsze, że nic nie wskazywało na to, żeby w ciągu trzech godzin miało się cudownie przejaśnić. Wypełzłam więc siłą woli spod kołdry i zebrałam wszystkie klamoty, bla bla bla, po czym wybyłam w drogę na rynek, skąd mieliśmy wystartować. I w tym momencie kończą się moje super ekstra zdjęcia a'la relacja na żywo. Godzinę, którą miałam w zapasie spędziłam w kolejce do toi toia i komponując własną koszulkę z PZU! Ach, odezwała się we mnie artystyczna dusza!


I teraz muszę się przyznać.
Troszkę oszukiwałam, mówiąc, że zamierzałam pobiec całkiem na luzie.
Tak odrobinkę oszukiwałam, bo któregoś dnia stwierdziłam, że jeśli (wiedząc, że stać mnie na więcej) poddam się bez walki, to to będzie zmarnowany bieg. Bezsensowny. I będę żałowała, że nie wykorzystałam szansy na coś niezwykłego - poprawienie życiówki na 10, 21.097 i 42.195 kilosików. Brzmi kusząco, co nie?
Tym razem bieg zapamiętałam dość szczegółowo. A przynajmniej pierwszą połowę.
Plan był taki - staram się biec w granicach 5:10, ewentualnie 5:15, do 20 góra. Jeśli uda się dotrzeć do mety choćby minimalnie poniżej 1:50, to będzie super. Jeśli się nie da, to dobrze by było, gdyby choć odrobinkę zabrać z dotychczasowej PRki 1:57:cośtam.
Chciałam pobiec za balonikami, żeby nie musieć przejmować się kontrolowaniem tempa, ale gdzieee tam! Baloniki widziałam tyllko z oddali, bo ścisk przed startem był tak wielki, że nie dało się przepchać, nie rozdeptując innych ludzi na miazgę.
Pierwsze cztery kilometry były rozpaczliwą próbą dogonienia zająców. Szkoda, że bezskuteczną. Potem się poddałam i postanowiłam biec na własną rękę, podejrzewając, że dalsze pędzenie mogłoby się na mnie okropnie zemścić w końcówce. Różnie mi to wychodziło, ale ciągle miałam odrobinę zapasu. Wszystko było super. Nogi ładnie mnie niosły, udawało mi się znajdować miejsca, gdzie mogłam przesmykiwać się miedzy wolniej biegnącymi ludźmi, przybijałam piątki dzieciaczkom i takie tam.



Do mniej więcej 10,5 kilometra. Nagle poczułam się dziwnie, jakby niespodziewanie miało mi zacząć kapać z nosa. Zdarza się, szczególnie jeśli jest zimno i się biegnie. Usłyszałam, że ktoś krzyczy "Dajesz Małga, dajesz!" (Mateusz?) i wytarłam nos wierzchem dłoni, żeby nie robić kompletnej wiochy. I to była najstraszniejsza chwila ze wszystkich biegów, bo na ręce została mi smuga krwi.
Super, co?
Totalna panika, zatrzymałam się na chwilę, żeby poczekać, aż nos przestanie mnie sabotować i po chwili ruszyłam. Niepewnie, dalej z chusteczkami przyciśniętymi do nosa i spuszczoną głową. Nie potrafię teraz opisać, co wtedy czułam, ale pamiętam, że byłam naprawdę bliska płaczu. Bo jeszcze nigdy nie zeszłam z trasy, nigdy nie działo się nic złego. Nie mogłam zrezygnować z tego akurat biegu! Na szczęście po jakichś dwóch - trzech minutach było po dramacie. Wiem na 90%, że to nie był efekt tego, że pocisnęłam zbyt mocno, albo coś, bo od kilku dni chodzę z chusteczkami pod ręką. Nie spodziewałam się tylko, że mój organizm będzie taki ble i zdenerwuje mnie w trakcie biegu.
I tu zaczyna się druga połowa biegu, kiedy boję się biec szybciej, niż najwolniejsze zakładane tempo i z uporem maniaka trę nos co kilkanaście sekund, żeby upewnić się, że wszystko jest okej.
Do mety dotarłam pięć minut szybciej, niż poprzednim razem - 1:52:02.


Czy tylko mnie rozczarował ten medal? Na obrazku wyglądał... ee... Lepiej?

Wzięłam wodę, folijkę i zaczęłam błądzić w złotym tłumie z myślą, że jestem zadowolona i wiem, że mogłoby być lepiej. To było bardzo przyjemne. Takie odprężenie - ostatni start, nowa życiówka...
Szybko ubrałam, co miałam, wliczając czapkę i rękawiczki i pognałam na obiad, który przygotowała moja współlokatorka ze swoim chłopakiem.
Teraz siedzę, gofra już dawno zjadłam i... Znów jestem głodna.
Co mogę powiedzieć tak w ramach podsumowania? Nawet gdyby nie złe wydarzenie na trasie, nie pobiegłabym prawdopodobnie poniżej 1:50. Zwyczajnie nie starczyłoby mi sił i determinacji. Więc żeby nikt nie myślał, że bluzganie krwią na prawo i lewo to moja ładna wymówka!
A co oznacza ostatni bieg? Początek realizacji "planów na najbliższe miesiące" :D

Koniec nudzenia!


22 paź 2014

Październik w słowach: motywacja

Chciałabym móc powiedzieć, że wstałam dziś rano (tak jak planowałam) i zrobiłam leciutkie poranne bieganko. Chciałabym, ale kurcze no, nie mogę. Bo kiedy pada i wieje, o wiele łatwiej jest powiedzieć "Pierniczę, na taką pogodę, to ja nie idę, pobiegam po obiedzie".
Tak właśnie zrobiłam. wiedząc, że na szczęście po obiedzie na 100% będę miała czas i rzeczywiście pobiegam. Rano nie czułam się zmotywowana, trudno.

źródło: Pinterest

Jeśli mam być szczera, to temat motywacji dość często powraca, kiedy myślę o bieganiu. Właśnie dlatego, że jeśli nie biega się dla super ekstra wyników, nigdy nic się nie wygrywa i z nikim się nie ściga, to dość łatwo odpuścić. A jeszcze łatwiej to przychodzi, kiedy już osiągnęło się wszystkie możliwe cele na dany sezon i tak naprawdę potrzebuje się odpoczynku, a nie reżimu treningów i stawianych sobie wymagań. Ja na przykład jestem właśnie na tym etapie. Myślę, że są chwile, kiedy po prostu trzeba pozwolić sobie odpuścić, dać chwilę wytchnienia bez celów i umacniania swojej motywacji. I one wcale nie oznaczają, że coś się przestało kochać, albo to coś nie jest super ekstra pasją!

Ale czy taki stan może trwać przez dłuższy czas? Absolutnie nie!

Bla bla bla. Nie marudzić, tylko biegać!

Motywacja jest spoko. Miło jest mieć ochotę na realizowanie przygotowań do celu, ale sama motywacja nie wystarcza. No i czasem jej brakuje. Dlatego jest taka genialna metoda, nazywa się "podjęcie decyzji". Jeśli jest się zdecydowanym, że zamierza się coś zrobić, to bez względu na obecność motywacji, realizuje się cel. Tak? Tak.


Dlatego tutaj właśnie zakończę. Namieszałam, popisałam, co mi do głowy przyszło, ale wszystko sprowadza się do jednego. Kończę, publikuję notkę, ubieram się i idę na deszcz.
Nie ma, że zimno i mokro.

19 paź 2014

Październik w słowach: radość

Dziś kilka słów o radości i radosnych rzeczach, które sprawiają, że się uśmiecham.
Innymi słowy - dużo banału i oklepanych frazesów.




Przede wszystkim - należę do osób, które starają się doceniać małe rzeczy i się z nich cieszyć. Na głos albo po cichutku, ale staram się niczego nie pomijać. Nie wolno zapominać o tym, że jeśli nie będziemy cieszyć się z drobnych rzeczy, nie będziemy w stanie docenić tych wielkich.

Ale co najważniejsze, są też takie mało-duże radości. Moje słodkie hihihahy. Dla obcych ludzi wydają się błahe, a dla mnie są ekstremalnie ważne. Bieganie na przykład. Sami pewnie wiecie - "nikt inny nie zrozumie." Nikt nie zrozumie, jak się czuję, biegnąc po lesie, bo to moja radość. Jak bardzo ważne jest dla mnie bieganie uświadamiam sobie za każdym razem, kiedy dzieje się coś, co grozi utratą tej przyjemności. Wygląda więc na to, że mało-duże szczęścia wiążą się odrobinę z lękiem. Ups, paradoks.

Krótko i zwięźle - trzeba doceniać małe i duże szczęścia w swoim życiu, bo kiedy znikną, to będzie smutno i nigdy się ich nie odzyska.

Teraz czas na hihihahowy przegląd tygodnia. Siedem dni i tyleż rzeczy, które wywołały uśmiech.


  • Super eksta sympatyczna wieczorna rozmowa ze współlokatorkami. Spontaniczne pogaduchy są najlepsze na świecie :D
  • Pierwsze bieganie po maratonie, wyprawa w moje ulubione miejsce
  • Czwartkowe pankejki. Takie wypasione, z pomarańczą i figą.

  • Książka, którą mieliśmy przeczytać na seminarium - "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało" Bayarda. Polecam!
  • "Test diagnostyczny" na zajęciach ze szwedzkiego u nowej prowadzącej, która mocno zapragnęła sprawdzić, jak bardzo jesteśmy genialni mimo trzymiesięcznej przerwy od uczelni. Poszedł naprawdę dobrze!
  • Powrót do domu na weekend i mnóstwo pyszności w lodówce. Nie żebym w Krakowie miała brzydką lodówkę czy coś, ale wiecie... No! Tyle pyszności!
  • Dzisiejszy trening w lesie. Odkrywanie nowych miejsc, zakamuflowane błotne kałuże, huśtawka ze zwalonego drzewa... Naturalny tor przeszkód. No i noga nie boli. Lewa, bo prawa kostka dalej płacze.
Jak widać, las dzielnie broni się przed zimą. Jeszcze całkiem zielono!


A co miłego spotkało was w mijającym tygodniu?

17 paź 2014

Długi dzień? To żadna wymówka

Tytuł mógłby sugerować, że napiszę o tym, że jeśli trening jest zaplanowany, to trzeba zrobić, choćby nie wiem, co. To prawda, ale o konsekwencji prawdopodobnie napiszę innym razem. Może wtedy, kiedy stanę się mistrzem samodyscypliny i będę czuła się upoważniona do pouczania innych (a ha ha). Tym razem będzie o jedzonku.

MNIAM!

Jest taka zasada, że jeśli chce się mieć siły, żeby dobrze trenować, trzeba równie dobrze jeść. A to nie jest jakoś wybitnie łatwe, wiele rzeczy przeszkadza.
Takie studia na przykład.
Pół biedy, kiedy mieszka się w domu, można po cichutku liczyć na dobry obiadek, który będzie czekał po powrocie. Gorzej, jeśli mieszka się daaaaleko, a przed sobą ma się jedynie wizję zajęć ciurkiem od rana do wieczora. Ufff, wtedy robi się gęsto. A jeśli ktoś jeszcze pracuje? To już w ogóle nie do pomyślenia.
Nawet jeśli elegancko rano robi się coś dobrego, jakąś owsianeczkę, płatki czy placuszki, około południa dzieje się coś śmiesznego. "Zjadłabym coś konkretnego..." I zaczyna się problem. Bo przez okno wlatuje zapach z budki z kebabem albo kurczakami z rożna, KFC zaczyna dziwnie pięknie pachnieć...
Szszszszsz!
Nie trzeba tego kupować, a potem żałować, że zjadło się zbyt wiele fast foodów!
Można przecież zrobić tak: dzień wcześniej wieczorem rozłożyć zestaw małego kucharza...


... i wyczarować coś pysznego. Nie trzeba wiele składników, żeby stworzyć naprawdę dobre danie, które można zabrać ze sobą następnego dnia do szkoły, pracy, na uczelnię. Postanowiłam podrzucić wam moją propozycję, a nuż komuś się przyda.

Wtorki i piątki w moim planie tygodnia figurują jako czarne dziury, które wycinają mnie z życia na dobre. Muszę kombinować, co by tu zrobić, żeby nie umrzeć z głodu gdzieś po drodze do wieczora i zazwyczaj wychodzę z mieszkania obładowana pudełkami. Jedni mówią - luchboxy. Ja bawię się w prostaka - żarcie z pudełka.
Co wybrało się ze mną dzisiaj w podróż na zajęcia i do (prawdziwego) domu? Pyszności.


Wygląda pysznie? Wygląda!
Na obrazeczku makaron (znalazłam na przecenie taki świeży, który trzeba trzymać w lodówce - rewelacja!) z warzywami i łososiem. W drugim pudełeczku galaretka o smaku kiwi - kiedy zabierałam ją ze sobą po raz pierwszy, bałam się, że w trakcie zajęć może się rozpłynąć. Zdecydowanie potrafi wytrzymać długie godziny. A jak smakuje jako przekąska między zajęciami!

Serio, serio. Zabieranie własnego jedzenia z domu to bardzo dobry pomysł. Wiadomo, co się je, jest się w stanie usytuować jakoś składniki takiego posiłku w swoim planie żywieniowym i unika się niepotrzebnych bardzo niezdrowych rzeczy.
Polecam,
Małga



PS
Mój blog awansował w jakiejś hierarchii, bo od kilku dni jestem bombardowana spamem. Uroczy, anglojęzyczni anonimowi ludzie chwalą moje wpisy i cieszą się, że taka mądra jestem i w ogóle ciekawa... Mam nadzieję, że nie będzie gorzej, bo nie chciałabym zmuszać komentujących osób do rozszyfrowywania nieczytelnych cyferek przy wpisywaniu komentarza...

Buziaki wszystkim!
Zmykam na zajęcia, a potem jadę na wieś! (hy hy hy!)

16 paź 2014

Kwa. Odwiedziny w krainie śliczności

Nie wiesz, jak bardzo ci tego brakowało, dopóki znów tego nie poczujesz.

Usiądźcie na chwilkę.
Zamknijcie oczy i odprężcie się.
Wyobraźcie sobie najprzyjemniejszą rzecz, którą przeżyliście w tym tygodniu.

Potem pomnóżcie ją przez piętnaście, a poczujecie to, co ja wczoraj, kiedy po raz pierwszy po maratonie poszłam biegać.
Tak się śmiesznie poskładało, że minęło pół miesiąca, odkąd jestem w Krakowie, a (łącznie ze wczorajszym) biegałam tu dwa razy. Dwa. Pierwszy raz miał miejsce dwa dni przed maratonem, więc grzecznie przedreptałam chodnikiem do sklepu i z powrotem, żałując, że nie mogę pozwolić sobie na ani odrobinę szaleństwa.

Naprawdę bardzo przestawić się z tego na chodnik przy ulicy.


Wczoraj nie byłam ograniczona wizją maratonu i wszystkich złych rzeczy, które mogą się wydarzyć, więc wyprułam po południu prosto w szczere pole, tam, gdzie czuję się najlepiej. Do "lasu". Do moich kaczek, o których mogę opowiadać tygodniami, bo towarzyszyły mi w najprzyjemniejszych wiosennych treningach godziny piątej. Małga - Tarzan.
A, myślę, że dobrze byłoby wyjaśnić jedną w sumie ważną rzecz. Pod zagadkowym określeniem moje kaczki kryją się ukryte za lasem jeziorka, w okolicy których ludzie jeżdżą na koniach. Nie wiem, co to za miejsce i czy mogę tam być, co tylko dodaje smaku przygody każdej wyprawie. Odkryłam je minionej wiosny, kiedy w wodzie kąpały się miliony kaczek, a w czasie mroźnych poranków po tafli jeziora ślizgały się mgły. I od tej pory to moje ulubione biegowe miejsce. Muszę jeszcze troszkę pobłądzić, a może uda mi się skonstruować dziesięciokilometrową trasę uwzględniającą kaczki i prowadzącą w około 70% po naturalnym terenie. Asfalt fe. Asfalt jest winny większości kontuzji, bo jest płaski, nie wymaga równomiernej pracy mięśni, a w dodatku jest twardy.

Kolejna rzecz, którą możecie sobie tylko wyobrazić, bo zaczęła mi umierać bateria w telefonie i nie dało się zrobić  zdjęć: ścieżka, żółto czerwone liście, zachód słońca, a w radiu (często biegam z RMF Classic, taka ze mnie kulturalna bestyja) grają muzykę z Gladiatora. I od szczęścia aż robi się gęsto.

Jesień jest naprawdę piękna, przynajmniej dopóki nie zrobi się obłędnie zimno i mokro.
Mam nadzieję, że też korzystacie z tego, co w tym roku dostaliśmy od pogody!

Tak było w marcu

Nieco mniej fajne jest to, że wróciłam z bolącymi mięśniami gdzieś tam biodro-pachwino-coś. Ajdonoł, ajdonoł. Sypię się.

12 paź 2014

Plany na najbliższe miesiące!

Foto: google

Jest taka tajemnicza zdolność zwana telepatią. Czy właśnie udało mi się przekazać wam pewną ważną wiadomość związaną z ochłodzeniem, zimą i takimi tam innymi?
Ziiiima się zbliża. Wielkimi krokami.

Wstęp:
Podczas gdy w Poznaniu ludzie pokonują wszelkie możliwe granice, ja powinnam biec z Iwoną w Tarnowie na Biegu Leliwitów. Mój organizm stwierdził jednak, że w zeszłą niedzielę napracował się za wszystkie czasy i nie zamierza bronić się przed przeziębieniem. Na chwilę obecną romans Małga-Fervex mógłby więc posłużyć za scenariusz love story wszech czasów. Jeszcze zabawniejsze jest to, że w zeszłym roku też nie pobiegłam w "moim prawie rodzinnym" mieście, bo byłam chora. Do trzech razy sztuka, za rok zaskoczę wszystkich i się pojawię. Tak więc zamiast cieszyć się jesiennymi, relaksującymi hasaniami wśród kolorowych liści, myślę o tym, co by tu robić, kiedy już będę mogła. Snuję plany!


A tak było prawie pół roku temu :)


Rozwinięcie:
Mniej więcej rok temu byłam w bardzo zaawansowanej fazie tworzenia planu treningowego przed pierwszym maratonem. Wystartowałam z nim zaraz po Wszystkich Świętych i cisnęłam ostro przez całą zimę. Tym razem będzie inaczej. Myślę, że jakąś tam bazę wytrzymałościową (wow, trzaskam ładnymi słówkami) już mam wypracowaną, nie muszę się martwić, że nie dam rady przebiec maratonu, więc mogę spokojnie przezimować.
Mówiąc to, nie mam na myśli zimy spędzonej nad miską z bułeczkami cynamonowymi (te bułeczki... Muszę się jeszcze raz zastanowić), ale raczej świadome zepchnięcie biegania na odrobinkę dalszy plan, żeby popracować nad rzeczami, które na wiosnę pozwolą mi rozwinąć skrzydła.
O czym mówię?


1. Siła biegowa.

Gdyby ktoś mnie zapytał, czego najbardziej na świecie nienawidzę, to padłoby na podbiegi. Tak bardzo nudzi mnie bieganie tam i z powrotem pod górkę, że do tej pory wychodziło na to, że ze wszystkich rodzajów biegów treningowych podbiegów w moich podsumowaniach podbiegów zawsze było najmniej. Naprawdę. Mniej odrzuca mnie biegnięcie przez prawie godzinę pod górę, niż zrobienie kilkunastu rundek. Ale trzeba się ogarnąć, bo przez te zaniedbania ruszam się beznadziejnie brzydko. Kąt między moimi nogami w ruchu wskazuje raczej na to, że nie zdążyłam do toitoia przed startem, niż na to, że biegnę. Do poprawy.

2. Stabilki.

Stabilki wałkuję bez końca. Bo wciąż mam słaby brzuch. Pompki dalej są kiepskie. A plecy... szkoda mówić. Teraz daję słowo i będziecie mnie mogli z tego rozliczyć - w ciągu kilku najbliższych miesięcy nastąpi rewolucja.

Foto: pinterest


3. Propriocepcja (lub integracja sensoryczna)

 Brzmi kosmicznie, a napisanie "propriocepcja" bez błędu jest nie lada wyzwaniem. Tutaj (klik!) pojawił się jakiś czas temu interesujący tekst z przykładowymi ćwiczeniami na zwiększenie świadomości tego, co dzieje się ciałem i jak jest ułożone. Myślę, że właśnie brak takiej świadomości jest jedną z przyczyn "mojej gorszej nogi".

4. Rozciąganie 

Joga. Nie pamiętam, kiedy ćwiczyłam jogę. Szybki look na endomondo... w czerwcu. Dalsze komentarze są zbędne.

Foto: Stratejoy.com


5. Bieganie

Plany są takie - urozmaicone treningi, pięć razy w tygodniu. W tym raz w weekendy, kiedy akurat będę w domu - totalny cross po lesie. Mniejszy kilometraż, ale wciąż zamierzam pracować nad szybkością i od czasu do czasu robić jakieś dłuższe wybieganie. No i jakieś tam Night Runnersy czasami, chociaż mój poziom sceptycyzmu wobec tej grupki wzajemnej adoracji rośnie i rośnie.

Foto: tumblr



Zakończenie:
Te punkty są wynikiem super ekstra intensywnych przemyśleń na temat minionego pół roku i przygotowań zarówno do pierwszego, jak i drugiego maratonu. Kiedy z jakiegoś powodu nie mogę biegać, zaczynam robić naprawdę dziwne rzeczy, których wynikiem są naprawdę dziwne plany. Myślę, że te brzmią naprawdę rozsądnie i jeśli faktycznie będę się starać, to na wiosnę będę niezniszczalna!

A wy jak planujecie spędzić zimę? Będziecie ostro trenować czy raczej zwolnicie tempo?

10 paź 2014

Nadrabiam zaległości - Październik w słowach: Jestem sobą + Odkrycie kulinarne

No dobra, zeszły tydzień nie był stworzony do tego, żebym zaczynała z projektem Różowej Klary - Październik w słowach. Wiadomo - przenoszenie rzeczy do mieszkania, maratonowa gorączka, to nie sprzyja rozmyślaniom.
Jednak nie zamierzam rezygnować i teraz postanowiłam nadrobić zaległości. Więc po kolei.


JESTEM SOBĄ

Może zwróciliście uwagę (a może raczej nie), ale już był tutaj podobny post. W moich rozmyślaniach chciałabym tym razem skupić się nie tylko na wyglądzie zewnętrznym. Postaram się zastanowić raczej na tym, jak to, co na zewnątrz i wewnątrz, powinny współpracować.
Jestem sobą, a to oznacza, że to, co mam, mój wygląd i charakter są mi dane tylko raz. Mogę je modyfikować, ale całkiem ich nie zmienię, bo to one sprawiają, że ja to jestem ja. Nikt nie może mieć takich samych, a ja nigdy nie będę nikim innym, tylko sobą. Brzmi chaotycznie, ale jeśli się nad tym na chwilkę pochylić, to nabiera sensu.



A co to dla mnie oznacza?
No takie cuda na przykład: skoro ja jestem sobą, to na jakiej podstawie ktoś może sobie rościć prawo do narzucania mi pojęcia piękna na podstawie swojego ciała/ charakteru? Jeśli urodziłam się z określonym zestawem genów, który decyduje o rozmiarze moich oczu, to dlaczego, pytam, mam patrzeć w lustro i za każdym razem robić sobie wyrzuty, że są nie takie, jak bym chciała? Albo czy to jest moja wina, że moja talia/uda/łydki/cokolwiek są takie, a nie inne bez względu na aktualny poziom grubości Małgi?
Jestem sobą. Jestem Małgą, a nie super modelką, więc nie chcę pozwalać, by ktokolwiek lub cokolwiek sprawiało, że będę się z moją małgowością źle czuć. Mogę chudnąć, grubnąć, mieć więcej lub mniej masy mięśniowej, ale nigdy nie będę kimś innym. Okrągła, pyzata buźka będzie dalej okrągła i pyzata, a Małga w głowie pozostaje na swoim miejscu.
I tak bardzo chciałabym mieć wystarczająco dużo odwagi i siły, żeby zawsze wierzyć w to, że bycie sobą jest dobre i to jest coś, z czego należy być dumnym.


foto: Tumblr

Myślę, że we współczesnym świecie bardzo brakuje nam autentyczności. Zawsze staramy się być kimś innym, a nie mamy odwagi być sobą. To bardzo smutne. Nie akceptujemy siebie, chcemy za wszelką cenę zmieniać się, by osiągać cele, które niejednokrotnie są absurdalne i nieosiągalne. I nie myślimy o tym, że za trzydzieści pięć lat będziemy żałować, że nie cieszyłyśmy się latami, kiedy byłyśmy najpiękniejsze.

foto: Tumblr



ODKRYCIE KULINARNE

Jedyne, czego żałuję, to że w środę rano miałam okropnie mało czasu, ciemny, smutny poranek i nie zrobiłam zdjęcia. Bo właśnie w tę środę rano po raz pierwszy zrobiłam dobrą owsiankę! Nie mówię, że od razu doskonałą. Wyszła trochę rozlewająca się, bo wypłukałam płatki, tak, żeby się nie zrobiło błoto... No cóż. Pole do poprawy jest, zwłaszcza że nadal do owsianki przekonana nie jestem. Dobrze, że tak stopniuję sobie poziom doskonałości, bo inaczej popadłabym w nadmierny samozachwyt. Taka owsiana gotowana z bananem, posypana rodzynkami i kawałkami brzoskwini może być. Dało się zjeść. W przyszłym tygodniu trzeba będzie udoskonalić ciepłe śniadanko.

foto: Doktorn.com

7 paź 2014

Takie cuda tylko w Katowicach, czyli Silesia Marathon part 2

Iiii, uwaga, nadszedł czas na opowieść o tym, co tygryski męczy najbardziej, czyli biegu. Indżoj!

Po czym poznać, że w okolicy odbywa się maraton? Po stężeniu Bengaya w powietrzu.                  (da bum tssss)

AKT 3 - NA ILE KM TEN MARATON?

Czy mogę powiedzieć, że pogoda była idealna? Pogoda była idealna. Chociaż poranek był bardzo mglisty, a Katowice jakieś takie zaspane i smutne.

Takie właśnie były


Tradycyjnie na śniadanie wsunęłam kanapki z dżemem, zebrałam klamoty i ruszyłam w drogę. I wiecie co? Dotarłam na miejsce bez problemu. Start i meta mieściły się w okolicy Silesia City Center, co było fenomenalnym pomysłem. Rano można było schować się przed zimnem i na spokojnie przygotować się do biegu, a po południu pójść coś przekąsić. Depozyty i szatnie ustawiono na terenie podziemnego parkingu. Zdjęcie, które tam zrobiłam, jest bardzo biedne, ale wrzucam, bo pokazuje atmosferę. Mhrrroczno, chłodno, Śląsk, kopalnie, prawie jak w "Kosogłosie", hę?



Ale dosyć przynudzania. Do rzeczy. Pół godziny przed biegiem dla psychicznego spokoju Stoperan, żel w dłoń, Garmin szuka GPSa, a ja próbuję odnaleźć się w tłumie.
Wystartowałam niemalże przytulona do pana z balonikiem na 4:15, myśląc, że to dobre miejsce, żeby zacząć, a jak się sprawy potoczą później, to inna sprawa. Dobry wybór.
RUSZAMY!

foto: internety gdzieś...


Pierwszy kilometr spędziłam, rozplątując słuchawki. Nie przygotowałam ich od razu, bo myślałam, że na początku nie będzie nudno, że znajdzie się ktoś, kto ma tyle energii, że pożartuje chociaż chwilkę. Nie było chętnych. Kliknęłam więc mojego Harrego i nagle...
PUFFFFF!

Zrobiło się pięć kilometrów.
Większa część biegu w mojej głowie to takie właśnie pufffffy, urywki wspomnień, jakieś obrazki, kibicująca grupka staruszków, mały dzieciaczek, który pomachał do mnie z okna, bo chyba nikt inny go nie zauważył. Zwykle niewiele pamiętam, więc tym razem też nie będę w stanie opisać biegu kilometr po kilometrze i myślę, że to dobrze, bo oznacza, że nie zrobiłam jakichś strasznych błędów, które by się na mnie mściły. 
Od dziesiątego kilometra co pięć delektowałam się połową tropikalnego żelu, na każdym wodopoju brałam wodę. Picie na trasie to dla mnie absolutna świętość i najbardziej na świecie boję się, że nie będę w stanie biec normalnie z powodu pragnienia. Dlatego już drugi raz na maratonie dołożyłam do swojej nieistniejącej wagi startowej dodatkowe pół kilo izotoniku. Na wszelki wypadek.

foto: Onet

Biegłam więc sobie radośnie, bez większych załamań, kryzysów i tragedii. Kiedy coś zaczynało boleć, rozglądałam się dookoła i mówiłam sobie w myślach rzeczy, które chyba coś w sobie mają.

Serio, boli cię (tu coś wstawić)? Popatrz na nich, na wszystkich dookoła. Myślisz, że ich nie boli?

Potem chwilka na przypomnienie sobie, że tym razem biegnę dla mojej familji, która kibicowała mi z domu, po czym koncentrowałam się na audiobooku i biegłam dalej.

Nudy, co?
Powinnam teraz powiedzieć, że maraton jest nudny, bo co to tak, ciągle drogą biec przez pół dnia. Ale ten nie był!
Totalnie nie znam Śląska i za każdym razem, kiedy przebiegaliśmy koło jakiegoś kopalniowego czegoś, miałam zajęcie na dobrych kilka chwil i mało brakowało, a ukręciłaby mi się głowa. Szczyt ciekawości osiągnęłam, kiedy jakoś w okolicach 27 kilometra wbiegliśmy na osiedle Nikiszowiec.

foto: Śląski Urząd Marszałkowski
Czy ta uliczka nie jest jedną z najbardziej urokliwych uliczek świata? Jeszcze lepiej, że naprawdę dużą część trasy poprowadzono tak, że biegliśmy wzdłuż jakichś lasków albo (pod koniec) przez park. Wiecie, Małga, bieganie na wsi... Lubię zieleń.
Okej. Wracamy do biegu.

Kiedy zaczęliśmy zbliżać się do 35 kilometra, napięcie zaczęło rosnąć. Ściana, płacze, jęki i "byłoby dobrze, gdyby po 35 kilometrze nie zrobiło się tak źle...". Szczerze? Było okej. Czułam się już nieco słabsza, niż przy starcie, ale nie było źle. Możliwe, że system żelowania co pięć kilometrów sprawdza się u mnie. Jedynie 39 kilometr zdawał się ciągnąć w nieeeeeeeskończoność. Zmęczenie dawało o sobie znać, szczególnie dlatego, że profil trasy powinien wyglądać jak sinusoida. Lecieliśmy na zbite ryje pod górę, żeby chwilkę później zbiec kawałeczek i powtórzyć wszystko jeszcze 203238762532987 razy.
Ale! Kiedy zobaczyłam Spodek... Spróbujcie sobie wyobrazić to uczucie.
A ta meta, to przed biegiem nie wydawała się aż taka fajna!


Przeszłam kawałek, potem usiadłam i troszkę sobie popłakałam. Odrobinkę.
I nigdy nie czułam się taka dumna z siebie, bo w końcu pierwszy raz przebiegłam maraton tak na serio, nie przechodziłam do marszu, kiedy było źle. Bo właściwie nie było źle.
I takie tam... Życiówka... Lubię życiówki, wiecie. Nawet jeśli biegnę dla przyjemności.

Potem już tylko przyjemności. Troszkę telefonów, troszkę tego, tamtego, niespodziewane spotkanie i jak zwykle fenomenalne M&Msy nagrodowe.


I wiecie, co wam powiem?
Trenujcie pięknie i biegajcie tak, żebyście zawsze byli z siebie zadowoleni, nawet jeśli wcale nie trenowaliście. Tak, jak ja z siebie w niedzielę. Bo to było naprawdę piękne! Maraton to wredna świnia, po której wszystkiego można się spodziewać. Ale prosiaczki są naprawdę fajne.
Wiecie. Metafornie powiedziane.

6 paź 2014

Takie cuda tylko w Katowicach, czyli Silesia Marathon part 1

Niektórzy ludzie są stworzeni do biegania. Ja do nich nie należę, ale czy to coś zmienia?
Hehe. Nigdy w życiu. Przejście przez parking Ikei zajmuje mi dzisiaj 10 minut. Czuję się i wyglądam jak osiemdziesięciolatka, a niektóre rzeczy sprawiają, że ogarnia mnie groza.


 O takie rzeczy na przykład właśnie. Krawężniki też są niefajne.
Ale czy ktokolwiek będzie zdziwiony, jeśli powiem, że było warto i liczę na to, że jutro, kiedy prawdopodobnie będzie się chodziło jeszcze gorzej, powtórzę to samo?

Tak na serio, to jeszcze nigdy nie pisałam o maratonie i nie do końca wiem, z której strony to ugryźć. Od końca czy od startu? Koncentrować się na niedobrych rzeczach czy udawać, że cały czas było okej, żeby wpasować się w fit świat? Koniec końców wychodzi na to, że opowiem tak, jak było. Od początku do końca, niczego nie kolorując. Będziecie mieli okazję spróbować zobaczyć to oczami amatorki, która nie kręci kosmicznych czasów i ciągle uczy się na własnych błędach.
Teraz będzie długo, jak na moje standardy, bo i maraton jest długi (cholernie długi, wiecie, w pewnych momentach wydłuża się dodatkowo). Ale na początek muzyczka dla podkręcenia nastroju, maratonowa muzyczka, którą wałkuję tutaj bez przerwy.



Koniec wstępu.

AKT 1 - CZARNE CHMURY

Taka metaforna nazwa. Wspominałam już niejednokrotnie (żeby uciszyć wrzeszczące sumienie), że zamierzam pobiec ten maraton na luzie. Żeby odczarować rozczarowanie z debiutu i zrobić to tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Ale to nastawienie w dużym stopniu spowodowane było tym, że przez wakacje nie mogłam normalnie trenować, bo albo byłam w Szwecji, albo ogarniał mnie leń. Tak. Leń. Nie mogłam się jednak spodziewać, że kilkanaście dni przed biegiem zacznie przypominać o sobie nieśmiało pasmo biodrowo - piszczelowe, coś strzeli mi w kostce tak, że będzie bolała przy chodzeniu nawet w dniu startu, kiedy spróbuję odstawić węgle na początku tygodnia przed maratonem, pochoruję się, a dwa dni przed będę umierała z bólu brzucha i prawie nic nie zjem.
Brzmi słodko?
Samo życie.
Z tak zarysowanym tłem zrozumiecie pewnie, że kiedy w piątek od przyjaciółki usłyszałam "Małga, ty się śmiejesz, jakbyś nie ogarniała" (czy jakoś tak), zaczęłam śmiać się jeszcze bardziej. Nie miałam już więcej wyrzutów sumienia, bo wiedziałam, że nie muszę siebie za nic karać, bo ze wszystkich błędów rozliczy mnie sam maratonek.
Spakowałam więc torbę i wyruszyłam w drogę.

Tu najniezbędniejsze niezbędności, które musiały pojechać.

AKT 2 - KATOWICKIE DOBRE DUSZE

Ten akt należy do MONIKI, a to dlatego, że gdyby nie jej poświęcenie, byłoby ciężko.
Bo wyobraźcie sobie coś takiego - pisze do was biegająca laska, czy nie przenocowalibyście jej przed maratonem. Zgadzacie się, bo nie wypada odmówić. Wiadomo jednak, że za każdy dobry uczynek zostaje się ukaranym przez fe świat, więc tuż przed TYM WAŻNYM DNIEM zaczynacie chorować. Tak na serio chorować z katarem, gorączką i smuteczkami.
Zaciskacie jednak zęby i ratujecie biegającą dziewczynę. W dodatku fundujecie jej wieczorną wycieczkę do Londynu i pokazujecie drogę do startu biegu. Byłoby was na to stać?
Każdy maraton ma swoich bohaterów - tych, którzy do mety biegną i tych, którzy sprawiają, że tamci drudzy dają radę. Dziękuję!


CIĄG DALSZY NASTĄPI JUŻ JUTRO!



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...