30 wrz 2014

Dni ostatnich szał

Wtorek.

Zostały cztery dni i noc, a potem tylko zabawa!

Czy się denerwuję?
Jak jasna cholera, bo nie jestem przygotowana do tego biegu.
Czy to mi przeszkadza?
Phi, co za pytanie. Ani odrobinę!
Jaki mam plan?
Wytrzymać i przetrwać! A oprócz tego ładnie się uśmiechać, spróbować się nie uszkodzić i bawić się tak, jak nigdy do tej pory.
Brzmi realnie?
Jeśli się postaram - tak.

trasa Silesia Marathon 2014


Co będę robić w ciągu tych czterech dni?
Na pewno nie zostanę Kenijczykiem, więc najprawdopodobniej będę odpoczywać, jeść dobre rzeczy i się stresować.
Jutro - ostateczna faza przenoszenia się do Krakowa. Wielkie zakupy, bo trzeba skądś wziąć M&Msy na nagrodę. Środowe bieganie.
Czwartek - pierwsze zajęcia w tym roku, mnóstwo przytulasków i wyprawa do Decathlonu po żele i do apteki po biegackie lekarstwa i smarowidła, których nie mam. I MNÓSTWO MAKARONU!
Piątek - ostatnie bieganie, Od tego momentu zacznie się płacz i odwoływanie wszystkich wcześniejszych punktów. MNÓSTWO MAKARONU!
Sobota - spanie do południa I MNÓSTWO MAKARONU, wyjazd do Katowic!
Niedziela - yhyhyhyhyy ehehehehe hihi

O rany. Co za emocje.


Foto: Pinterest

27 wrz 2014

Playlista sama się nie zrobi

Mój majątek powoli składa się i pakuje do pudeł/toreb/pudeł/toreb, bo trzeba wszystko zawieźć do mieszkania, a potem udawać, że wcale nie żałuje się, że zostawiło się w Krakowie te spodnie, a nie inne. Przeprowadzka.
Ale równocześnie dzieje się wieeeeele bardziej ekscytujących i mniej robiących burdel w pokoju rzeczy.
Na przykład maraton.
Takie tam.
Nie żeby co, tydzień przed to już czas, kiedy maratonofaza święci tryumfy i przejmuje kontrolę nad wszystkim. Sprawdzanie pogody co pięć minut, planowanie, co się założy, buty do pralki... A tak, trzeba wrzucić buty do pralki, żeby były piękne. Ciężka decyzja, o której jutro napiszę... I muzyka!

Trzeci punkt, proszę państwa, trzeci punkt! :D


W maju stwierdziłam, że "weź, Małga, to są zawody. Nigdy nie zabierasz słuchawek na biegi, to się nie godzi" i, łomamo, jak strasznie żałowałam! Jak okropnie brakowało mi CZEGOKOLWIEK, co mogłoby mnie pocieszyć. Tak strasznie tęskniłam za dźwiękiem innym, niż wszechobecne tup tup i wdech wydech, że przez jakiś kilometr robiłam wszystko, żeby utrzymać się w okolicy jakiegoś pana, który słuchał na głośniku relacji z biegu Justyny Kowalczyk.
Relacji. Z biegu narciarskiego. Jakie to było fajne!
Sama postanowiłam tym razem sięgnąć po nieco mniej oryginalne (desperackie?) środki. Będzie to, co zwykle - Harry Potter i muzyka. Wczoraj odpaliłam więc Spotify, żeby sklecić ładną playlistę, z piosenkami, które mile mi się kojarzą i wiążą się z różnymi okresami mojej biegackiej kariery. Jest więc trochę popów, roków, muzyki z musicali i westernów. Hardkorowa mieszanka, na której brakuje tylko muzyki klasycznej.



Całość trwa cztery godziny i piętnaście minut, ale to wcale nie znaczyć, że będę tyle biegła. Lecę ten maraton bez większych planów, ok? Ale gdyby tak akurat dało się 4:15...
I tak sobie pomyślałam, że mogę się podzielić moją salig blandning, bo co, przecież mogę. A może komuś coś się spodoba i też pobiegnie sobie maraton, tak dla jaj?
Jeśli ktoś używa Spotify, to można ją przejrzeć tutaj – klik!
A jeśli ktoś nie używa, to tu jest zrobiony obrazeczek z listą – klik!

25 wrz 2014

Wszystko tak bardzo się układa

Znacie ten czas, kiedy po kryzysie następuje kilka dobrych dni? No, to właśnie takie dni przydarzyły się właśnie teraz. Tak bombardowana miłymi rzeczami nie czułam się od bardzo, bardzo dawna i chyba muszę to uwiecznić. Bo jeśli ja się nie pochwalę, to kto to zrobi za mnie?
Otóż.
W ciągu jednego dnia, równocześnie z wszystkimi pięknymi jesiennymi rzeczami, które zamówiłam na allegro i zaświadczeniem o odbyciu praktyk (serce roście, kiedy czyta się o swoich wybitnych umiejętnościach dziennikarskich i innych ochachach) dotarła w końcu moja wygrana wkurwiastyczna koszulka. Czuję się dumna, piękna i będę musiała uważać, żeby nie zakładać jej, kiedy idę biegać z Małą Dziewczynką jadącą na rowerze przede mną. Szkoda, żeby to ode mnie uczyła się brzydkich słówek.




Autoportret? Tak, poproszę.

Z tyłu takie koszulki mają nadrukowane najbardziej legendarne i epickie pytanie, jakie słyszałam już kilkakrotnie - Na ile km ten maraton? 
Jeszcze w niej nie biegałam, bo pogoda trochę nie tego, ale po całym dniu paradowania po domu mogę stwierdzić jedno - lubię :D  Rzecz jasna polecam wszystkim fanpage Biegam bo mnie ludzkość wkurwia. Jeśli ktoś zapała miłością do takiej koszulki, można zamawiać podobne, z tego, co wiem, nieco spersonalizowane. Taka (krypto) reklama.

Oprócz tego dziś było biegackie święto w Lidlu, o czym wiedzą chyba wszyscy na świecie. Tłumy, sprzedawcy z bazarku, którzy wykupują hurtowe ilości, a potem odsprzedają je za 150% ceny, starsze panie, przegrzebujące rękawiczki, wyrywające sobie z rąk co cenniejsze łupy... Ach, ten klimat! 
No kurcze, nie udzielił mi się tak do końca. Kupiłam bluzę, fioletową, bo wiedziałam, że przyda się na zimę. Ale reszta rzeczy nie zachwyciła. Załapałam się na ostatnią S-kę i właściwie to nie wiem do końca, jak będzie się w niej biegać. W dotyku przyjemna, prawdopodobnie ciepła. Sprawia wrażenie strasznie długiej, ale może to okaże się zaletą, kiedy zacznie padać śnieg i wiać. Chociaż nie, wtedy prawdopodobnie będzie sezon na kurtkę.
Legginsy, o których pisała Maggie z ilovehowitfeels rzeczywiście okazały się okropnie prześwitujące. Materiał wystarczyło lekko rozciągnąć w dłoniach, a od razu przybierał szarawy kolor. Nie powędrowały ze mną do domu. A szkoda, bo rajtek supermana nigdy dość...

PS Tfu tfu odpukać, ale naprawdę wszystko idzie dobrze. W maju o tej porze przed maratonem siedziałam na łóżku z lodem na nodze i płakałam. Teraz zbieram się na lekką dyszkę.
PS 2 Czy prognozy pogody mogą się w końcu ogarnąć i powiedzieć mi, jaka pogoda będzie piątego?

24 wrz 2014

Biegam najwidoczniej

Otóż. Od miesiąca mamy coś nowego, świeżutkiego i, rzecz jasna, oprotestowanego.
Nowe prawo! (Jeaaaa!) Ustawa nowelizująca ustawę, ustawę, ustawę, ustawę, ust...
Czyli że trzeba mieć coś odblaskowego, jeśli po zmroku przemierza się mroki terenu niezabudowanego, żeby samochód widział i nie rozjechał. Bo idzie takie, ubrane na czarno, czarną drogą w czarną noc. Kierowca rozjeżdża i potem jest płacz.
Całe mnóstwo ludzi w momencie, kiedy przeczytało, że (zakładając, że będą szli skrajem drogi gdzieś na końcu świata, na przykład w okolicy mojego domu) będzie musiało zakupić coś świecącego, podniosło krzyk. Bo jak to możliwe, jakim prawem ktokolwiek myśli, że może narzucać coś takiego? To już nie jest wolny kraj! Inni z kolei zaczęli prychać, że jak to, dlaczego niby to prawo będzie decydować o tym, czy trzeba... Przecież każdy ma zdrowy rozsądek...
Zdrowy rozsądek, tak?
No to przyznawać się, kto wcześniej nosił odblaski, ot tak na co dzień?
Ups. Ja nie.
Ale na treningach to już coś innego.
Jako że ciemności zaskakują mnie ostatnio coraz częściej w trakcie treningów, postanowiłam zebrać moje sposoby na widoczne bieganie po wiejskich górkach i dolinach z nieoświetlonymi drogami. Podejrzewam, że na obszarach podmiejskich też mogą się sprawdzić. W miastach też. Bo zawsze trzeba dbać, żeby wszyscy widzieli, że się biega i żeby mogli należycie się zachwycić i docenić.


  • Opaski Kuby Rozpruwacza - małe, świecące, samozwijające. Potrafią tak ekstremalnie obetrzeć, że po pierwszym razie, który miał miejsce jakieś dwa lata temu, wciąż mam najprawdziwsze dziury w nogach. Ale dobre! Zahartują każdego mięczaka i zrobią z niego drogobiegowego starego wyjadacza, któremu pot, krew i łzy (ewentualnie połączenie wszystkich trzech) nie są obce! Trzeba je tylko rozprostować, przyłożyć do kończyny i pozwolić im udusić, zatrzymać krążenie, wpić się w skórę!


  • Świecąca folia samoprzylepna - patent moje mamy z czasów, zanim zdobyłam artylerię ciężką, o której za chwilę. Można w sklepach papierniczych kupić folię, która jest  stworzona właśnie do tworzenia super ekstra spersonalizowanych odblasków. Wycina się taką maczetkę malutką, nakleja na łydce od tyłu i już wszyscy wiedzą, kto biegnie.

Foto: sklepreklamowy

  • Koszulki - oczojebki. Tutaj ma miejsce pięć minut koszulek marki Night Runners. Bo czy może być coś bardziej przeznaczonego do biegania w nocy, niż nightrunnersowe sukmanki?

  • Ciężka artyleria - kamizelka pana Ryśka - z góry przepraszam panów Ryśków, którzy mogliby pomyśleć, że to w jakikolwiek sposób ich obraża. W żadnym razie. Potrzebowałam tylko męskiego imienia, bo takie koszulki kupuje się w Castoramie, w dziale remontowym. (Teraz znowu zostanę osądzona o seksizm. Nie wybrnę, więc brnę dalej.) Ja moja zakupiłam późną jesienią zeszłego roku, kiedy po kilku drogowych przygodach zaczęłam poważnie martwić się o swoje życie i zdrowie w wypadku biegów po godzinie 15:30. Opłaca się, kosztuje niewiele, a wielu może uratować.

  • Propozycja dla zdeterminowanych, ewentualnie walczących z nocą polarną. EN ER CE!  Można zrobić sukienkę, pelerynę albo kokardę do włosów. I nie trzeba nic dodawać.
Tu panowie z Chudego Wawrzyńca w sukienkach.
Foto: sklep Napieraj.

Koniec. Może komuś się przyda?

23 wrz 2014

Hu hu ha jesień zła

Napisałaś, że wstaniesz. Co powiesz, jeśli nie wstaniesz? Że nie dałaś rady? A jeśli raz tak napiszesz, to co cię powstrzyma przed zrobieniem tego jeszcze raz? Albo jeszcze raz? Dobrze wiesz, że będzie gorzej.

Aaa, nie było tak źle. Może tylko trochę. Pykłam 24 w lodowatym wietrze, a pod koniec też w ulewie, po czym wróciłam do mojego królestwa herbatki, kocyka i orzechów. Na maczetę, nie dałam się zimie! O, przepraszam, jesieni.
Jakoś niewiele brakuje do tej zimy, kiedy powietrze tak dziwnie się układa, że kiedy biegnę drogą, czuję zapach dymu z czyjegoś komina. To jedna z tych okropnie zimowych rzeczy, które równocześnie są smutne i piękne. Tak, jak jesienne ogniska.

Podsumowując. Nie pozostaje mi nic innego, jak poczekać, aż na południe dotrze złota polska jesień. Bo wciąż w nią wierzę, choć od paru dni mamy słotą słotą jesień.
I nie myśleć o tym, że wkrótce będzie tak, jak na obrazeczku poniżej.

Zimno da się oswoić!

22 wrz 2014

To wszystko kwestia decyzji part 1

Nie inaczej. Jeśli coś postanowię, to musi to być tak na amen. Pod warunkiem, że naprawdę podejmę decyzję i nastawię się na tryb przetrwania. Nie ma "może", nie ma "a gdyby" ani "co jeśli".



To taki pierwszy post z całej serii, która będzie służyła masakrowaniu Blercha. Na zasadzie - napisałam o tym na blogu, to będę musiała się rozliczyć. Nie ma miejsca na biadolenie i szukanie wymówek.
Krótko i do rzeczy, po żołniersku.

PLAN: Choćby nie wiem co, jutro rano wstaję razem z tatą i bratem i w mrokach poranka idę trzasnąć wybieganko.

Nic nie poradzę na to, że marznę jakieś 20 razy szybciej niż inni. I że potrzebuję dziesięciu godzin snu, żeby stwierdzić, że się wyspałam. Świat się raczej nie dopasuje do moich standardów, temperatura nie będzie rosła tym szybciej, im bliżej do zimy, więc to ja muszę zgrywać twardzielkę.
Można się spodziewać, że jutrzejszy post najprawdopodobniej będzie się koncentrował na tym, jak okropnie źle mi było, zimno, smutno i ciemno. Ale liczę na to, że duma z pokonania lenia będzie nieporównywalnie większa. :D

Soł.

21 wrz 2014

Samolubny post

Czas na autoterapię. 


Taka zabawa blogowa, POLUB SIEBIE. Poprawianie samooceny i szansa na skupienie uwagi innych na to, co uważamy za cenne w wyglądzie. Ewelina (Keep dreams close) wyznaczyła mnie jako jedną z osób, które, jeśli zechcą, mogą przyłączyć się do zabawy i napisać, co w sobie lubią.
Pewnie, że chcę! Dziękuję!

I uwaga, tak na samym początku. Nie będę próbowała nikogo oszukać i wbrew sobie udawać, że w stu procentach siebie lubię. Bo to nie jest prawda. Akceptuję. To lepsze słowo. Lubić staram się, walczę, czasem wychodzi niczego sobie, ale nie mogę stwierdzić, że kiedy patrzę w lustro albo robię biegową samojebkę, zawsze jestem zadowolona i stwierdzam, że wyglądam super. 

Foto: tumblr

Jaka jest tego przyczyna? Nie wiem. Może po prostu nie wychowałam się w otoczeniu, które wciska w dziecko poczucie własnej wartości i szacunek do wyglądu. A może dlatego, że rodzice zawsze uczyli mnie, żeby koncentrować się na charakterze, bo wygląd to coś, co ma się tylko na chwilę. 

ALE!

Foto: tumblr


Nie zamierzam siedzieć i rozczulać się nad sobą. Pszykromitonieja. Bo jakkolwiek czarnych dni bym nie miała, jest trochę rzeczy, które w sobie lubię. I teraz to ich chwila, żeby zabłysnąć!
Tutaj nie będzie zdjęć, bo jakoś uznałam za dziwne, żebym nagle, w niedzielne popołudnie wstała i zaczęła robić zdjęcia poszczególnym częściom mojego ciała. 

     1.   Tradycyjnie - włosy
Moje włosy są do d. Dosłownie, nie w przenośni. Nie wiem, jak to się stało, że są takie długie. Dopiero co sięgały łopatek, a tu nagle wydłużyły się i są super ekstra długie. I można z nich zrobić całe mnóstwo ciekawych fryzur (na które zazwyczaj i tak nie mam czasu). W dodatku mają taki kolor, którego nie da się podrobić żadną farbą. Są cool, chociaż ciężko je rozczesać po interwałach.

     2.   Nyckelben, czyli obojczyki
Ten punkt powinny przeczytać wszystkie biedne dziewczyny, które popadają w anoreksję, żeby mieć widoczne obojczyki. To nie ma związku z chudością. Niektórzy je mają widoczne i już. Trzeba im przyznać, że ładnie wyglądają, jak się zakłada sukienkę. Co innego, kiedy nosi się ciężki plecak, bo wtedy przeszkadzają.

     3.   Moje nogi
Potrafią zanieść mnie naprawdę daleko. Muszę je lubić, bo jeśli przestanę, to one też nie będą mnie kochać.

     4.   Ekstremalnie dziwna rzecz - nadgarstki
Tak naprawdę wsadziłabym je na pierwsze miejsce. Nie wiem, dlaczego. Po prostu lubię moje nadgarstki i już.



Koniec historii. Nie będę ukrywała, ta zabawa dała mi trochę do myślenia. I tak, jak wiele razy wcześniej, koniec końców zadałam sobie pytanie, które warto sobie od czasu do czasu przypominać.

Foto: tumblr

Teraz powinnam nominować kolejne blogi do zabawy, ale właściwie to niezbyt wiele osób tu zagląda. Tym większe buziaki lecą wraz z maczetowym wyzwaniem dla Ani, która biega szpagatami (Abakercja) :D

20 wrz 2014

19. Godzina zwierzeń. Człowiek drogi, czyli jak cię widzą, tak cię piszą

Ach, jak ja krzyczałam, że nie jestem tylko i wyłącznie bieganiem! Ach! Jak ja w to wierzyłam!
No. Więc rzeczywistość subtelnie zasugerowała mi, że nie mam racji. Szybko poszło. Spokorniałam w drodze do biedro.

Gest kierowcy autobusu. Słoneczny poranek, leciutki ruch na drodze. Gość, który należy do tajnej kasty przewoźników unosi palce nad kierownicą, pozdrawiając swojego człowieka, który jedzie w przeciwnym kierunku. W miastach pewnie tego już nie praktykują, bo to pamiątka z najpiękniejszych dni średniowiecza, kiedy członkowie cechów byli sobie bliżsi, niż bracia. Ale ja mieszkam na wsi, tutaj pielęgnuje się tradycje.

To tu mijają mnie moje busiki.
Hejka, panowie, hejka!

Otóż - stałam się autobusem. Kierowcą, który zamiast kółek ma nogi z bejbiczkami.
Kierowcy mi machają. Kiedy wchodzę do autobusu, słyszę pytanie, co się stało, że jakoś tak spacerkiem się poruszam.

Ajdonoł.

I nie, to nie było zaplanowane, żeby napisać godzinę zwierzeń 1 i godzinę zwierzeń 2 na ten sam temat. To życie jest takie nieznośne, ot co!

19 wrz 2014

18. Wariatka na kółkach

Proszę państwa, jutrzejszy dzień spędzę na leżąco lub stojąco, bo na szlachetnej części Małgi nie da się siadać. Innymi słowy - pierwszy raz od bardzo, bardzo, bardzo (bardzobardzo) dawna jeździłam na rowerze. Nie na szwedzkim Scandinavian Style, który nie dość, że jest stylowy, to jeszcze wygodny, ale na czerwonym rowerze brata. Rowerze, który nie miał podnoszonego siodełka odkąd pan brat skończył jakieś dwanaście lat.
Jako że nie mogłam sobie poradzić z całą maszynerią, bo odpowiedni klucz diabeł ogonem przyłożył, a kombinerkami śruby nie dało się odkręcić, stwierdziłam, że co tam. Ja sobie nie poradzę? Ja nie dam rady? Litości. Wsiadłam i popedałowałam. Pod górę, żeby sprawdzić, czy jeszcze są jeżyny.

I wiecie, co?


Te te te. Na takie widoki trzeba zasłużyć.


Szybciej bym tam dobiegła.
Nigdy. Przenigdy nie jeździjcie na rowerze, który jest ekstremalnie źle dopasowany, bo będzie bolało. I nie mówię tu o siodełku, które wżyna się nie powiem gdzie, tylko o przykurczonych nogach, które myślą, że robią jakieś zwariowane wyzwanie "dziesięć tysięcy przysiadów z zaskoczenia".
Kiedy koniec końców wróciłam z wyprawy na górę bez jeżyn, które najwyraźniej się skończyły, za to z dwunastoma wymęczonymi (w połowie, bo druga połowa była z góry) kilometrami, myślałam, że galaretowate rureczki, które pojawiły się na miejscu nóg, nie będą w stanie zanieść mnie do kuchni po wodę. Udało im się.

I wiecie, co?




Napiłam się, zrobiłam szybki koktajl i pojechałam na jeszcze dwadzieścia.
Bo co. Ja sobie nie poradzę?
Ale wy tak nie róbcie. Nigdy.

16 wrz 2014

17. Maratonofaza

Wpadłam po raz kolejny w ten stan, kiedy siedzę przy biurku, a nogi fajdają mi pod blatem, bo mnie nosi.
Ogaaaarnij się, Małga!

W maju byłam pewna, że ta faza związana jest z pierwszym razem, że już nigdy nie wróci, trzeba zapamiętać i zachować wspomnienia na czarne dni. Że następnym razem też super ekstra i mega, ale inaczej.
Foto: pinterest

Nie spodziewałam się, że niewiele będzie brakowało do emocjonalnej katastrofy. Ostatnie tygodnie ani odrobinę nie przypominały tych kwietniowych. Nie było w nich nic ekscytującego, treningi robiłam, bo trzeba ("Muszę, bo przyjdzie maraton i będzie płacz") i tyle. Aż do niedzieli, kiedy trachnęło pierwszy raz, czułam się... Delikatnie mówiąc zniechęcona. A potem popatrzyłam na plan i zdałam sobie sprawę, że yhm. Że to za dwa tygodnie.
I nagle...
Fruuuuuu motyle z brzuchu, fruuuu spinają się nóżęta, fruuuuu, Małga odlatuje.

I cieszę się jak cholera, że znów czuję tę mieszankę strachu i ekstremalnej ekscytacji, którą bezskutecznie próbowałam w sobie obudzić przez cały sierpień.
Ile razy słuchałam mojej maratonowej piosenki i ze zdziwieniem stwierdzałam, że nie czuję nic. Żadnej radości. Totalnie żadnych emocji, niczego.


A czy przypadkiem to nie ona leciała w kółko przez całe wieczory, kiedy próbowałam zdecydować co zrobić z włosami, żeby przeżyć te X godzin w biegu? Czy to nie jej słuchałyśmy z Iwoną, kiedy kolorowałyśmy plakat na Krakowskie Spotkania Biegowe? Czy to nie ją śpiewałam, kiedy biegałam po polach, gdzie nikt nie mógł mnie usłyszeć?
To były właśnie te czarne dni, kiedy powinnam była przypominać sobie to, co zostało z jasnych, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że właściwie nie zostało mi z nich nic, bo straciły ważność.

ALE! To już minęło! Nie wyobrażacie sobie, jaka to ulga. Jak lekko czuję się z tym, że jednak nie pobiegnę w tym maratonie totalnie bez biegowych feelsów.



Tyle rzeczy do zaplanowania!
Włosy, ubranie, buty, skarpetki, izo, żele, jedzenie, obcinanie węgli, ładowanie węgli, m&msy w nagrodę...
Fuckity fuck! Wróciłam do żywych! Ślązaki, szykujcie się na Maczetę, bo dotrze w pełni wartościowa, choć nie do końca wytrenowana!

Helllllljea!

I z tego wszystkiego się poryczałam. Idę robić moją narastającą jedenastkę, żeby coś zrobić z nową energią, zanim zniknie.
Ogaaaarnij się, Małga!

15 wrz 2014

16. Godzina zwierzeń. Ja NIE JESTEM bieganiem

Biegam.
Biegam jak cholera, okropnie to lubię i to moja właściwie największa pasja.
Ale litości, jest we mnie dużo więcej rzeczy, niż samo bieganie. Nie wiem, czy inni też się z tym spotykają, ale ja tak, na każdym kroku. I obłędnie mnie to irytuje.
Co takiego? Okej, po kolei.

Dobrych kilka tygodni po powrocie ze Szwecji wciąż wracam myślami do super mega czasu, który tam spędziłam. I, jak nietrudno się domyślić, ważnymi elementami tych wspomnień są ludzie, których poznałam i cudowne szwedzkie treningi.

Oddajcie mi moją Szwecję!


Za każdym razem mimowolnie przypominam sobie reakcję wszystkich po kolei, kiedy dowiadywali się, że biegam i przebiegłam maraton.
Małga? Biega? Maraton? Oooo, to twarda laska. Pufffff! Koniec. Poznali mnie na amen, wiedzą wszystko.
Nope. To nie tak.

Jeszcze z czasów, kiedy byłam piękna i młoda, pamiętam trafne powiedzonko:
Człowiek z obsesją staje się własnym wrogiem.
Fakje. Nie pamiętam, kto to powiedział, 60% szansy dla mistrza Yody albo innego mądrego jegomościa z Gwiezdnych Wojen. To taka życiowa mądrość, którą staram się kierować. I dlatego, gdybym nagle postanowiła wskoczyć pod pociąg i ucięło mi nogi, przeżyłabym. Byłoby smutno, byłoby ciężko, ale szybko znalazłabym jakieś zastępstwo dla biegania i nie pozwoliłabym, żeby życie legło w gruzach. Bo bieganie nie jest jedyną istotną rzeczą w moim życiu.
Jest wiele osób, które myślą zupełnie inaczej, niż ja. I z ich perspektywy pewnie nie jestem zbyt wiele wartą biegaczką, skoro nie odchudzam się ekstremalnie przed zawodami, a do kawy jem coś dobrego.

Nie chodzi o to, że udaję, że się nie staram i że nie lubię rozmawiać o bieganiu. Kiedy ktoś zapyta mnie o coś, na pewno zaczynam świecić i pojawiają się małe eksplozje serduszek. ALE!
Można ze mną porozmawiać o cudownym smaku nowej Milki, o dziwnych kolorach, które są obecnie modne czy o przecenie na lakiery do paznokci. Wiem, co się dzieje w większości seriali, chociaż nie mam czasu ich oglądać. Jestem normalna.
Nie chodzi o to, że udaję, że nie lubię rozmawiać o bieganiu. Kiedy ktoś zapyta mnie o coś, na pewno zaczynam świecić i pojawiają się małe eksplozje serduszek.

Zresztą. Skoro Emelie Försberg w końcówce filmiku mówi, że życie nie kręci się tylko wokół biegania, to nikt nie ma prawa dyskutować.


Koniec końców zignorujemy fakt, że Milkę zjem i zaraz będę płakać, że po czekoladzie zgrubnę, a nowy lakier do paznokci kupię, żeby ładnie wyglądać na maratonie. Zignorujemy, prawda?

Koniec godziny zwierzeń. To be continued.

11 wrz 2014

15. Próżność nad próżnościami, czyli nowe bejbiczki!

Czasem trafiają mi się noce, kiedy kręcę się w łóżku jak primabalerina, nie mogąc spokojnie spać. Szczególnie wtedy, kiedy następnego ranka ma przyjechać kurier. Ale po kolei.
Ekscytowałam się już wygraną w rywalizacji na endomondo koszulką (o, TAKĄ), teraz czas na totalną eksplozję chwalenia się!
Otóż. Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu wzięłam udział w głosowaniu na biegowe wydarzenie roku i najlepszego dziennikarza sportowego roku. Nie mam zielonego pojęcia, kiedy to było i, szczerze mówiąc, nie pamiętam już, na co głosowałam. Trzeba mi to przyznać, zagłosowałam zupełnie bezinteresownie.
Nie wiedziałam, że wygram bon na kupę forsy do sklepu dystrybuującego produkty marki Under Armour. A jednak wygrałam.
Ze względu na to, że rzeczy UA nie należy do najtańszych, cały majątek, który zdobyłam, przeznaczyłam na zakup trzech przedmiotów: butów, czapeczki i rajtek supermana.


Jeśli założę kiedyś wszystko razem, będę musiała napisać do ludzi z UA, żeby zapłacili mi za reklamę. 
Rajtki supermana jak to rajtki supermana. Czarne, lejące, dopasowane, z kieszonką na klucze. Luzem, niezałożone wyglądają na maleńkie, ale rozmiarówka jest jak najbardziej standardowa. Prawdopodobnie właśnie w nich pobiegnę maraton w październiku, bo nie będę ryzykować z krótkimi spodenkami, które mogą zrobić ze mnie krwawą miazgę po dwudziestu kilometrach.

Zdjęcie ze strony sklepu. Ja takich ładnych nie robię. 


Czapeczka z kolei to zupełnie przypadkowy zakup. Potrzebowałam czapeczki, rozglądałam się za jakąś tanią i niebawełnianą od długiego czasu. Cóż... Ta jest z bawełny. Ale uwaga, nie ze zwykłej, ta bawełna jest Charged. Ooo taaaak, ChargedCotton (mówi wiele, co?). Twórcy, na podstawie badań z ludźmi, których wsadzali do rozgrzanego pokoiku, żeby się pocili, odkryli, że taka bawełna szybko schnie. Jeeeaaaa!  
And again...


Szczerze mówiąc najbardziej ciekawa jestem, jak to będzie z tymi butami. Mogę powiedzieć, że oprócz tego, że przymierzyłam je w "prawdziwym" sklepie, to kupiłam je w ciemno. Nie wiem nic na temat butów z Under Armour, więc poniekąd będę własnym królikiem doświadczalnym
W chwili obecnej suszą się w łazience po ekstremalnej burzy, która złapała mnie po przebiegnięciu w nich jakichś 3 kilometrów.


Nazywają się Women's Micro G Neo Mantis Running Shoes i tak zostały opisane na stronie sklepu:
WAGA: 198g
CHOLEWKA:  Technologia HeatGear® dla zwiększonego komfortu, ochrona palców MPZ®.
PODESZWA ŚRODKOWA:  Ultra lekka pianka Micro G™ na całej długości  w porównaniu do tradycyjnych pianek  lepiej chroni stopę, poruszasz się szybciej a ponadto  masz lepsze odbicie.
WKŁADKA:  Komfortowa wkładka formowana z pianki 4D idealnie dopasowuje się do stopy eliminując przy tym przemieszczanie się stopy wewnątrz buta.
PODESZWA ZEWNĘTRZNA:  Stabilna gumowa podeszwa – doskonała przyczepność oraz wytrzymałość.
Rzeczywiście, są lekutkie, w ogóle się ich nie czuje. Jeśli chodzi o podeszwę... Okej. Widziałam bardziej przyczepne . Naprawdę.
Co ciekawe, zamiast (charakterystycznego dla Asicsów) żelu producenci wsadzili w Mantisy super ekstra przełomową piankę Micro G, która rzekomo ma super ekstra i mega oddawać energię TUTAJ można obejrzeć epicki filmik, na którym Głos opowiada o zaletach Micro G. Ciekawe, czy po jakimś czasie będę mogła dołączyć do ogólnego zachwytu.
 
Tak wyglądają poza pudełkiem. Niebrzydkie!

To jest ciekawe. Język jest częścią buta.
Nie ma szans, żeby zaczął uciekać.


 Muszę przyznać, że jestem ciekawa, jak będzie się w nich biegać tak... bardziej. Wydaje mi się, że mają mniejszy drop, niż Asicy, więc nie będę ryzykować i nie zabiorę ich na najbliższe długie wybieganie, ale krótsze biegi w najbliższym czasie będą ekscytujące :D

Tak. I gdyby jeszcze tego było mało, w najbliższym czasie dołączę do wkurwiastycznej drużyny koszulkowej Biegam, bo mnie ludzkość wkurwia. Żeby dostać koszulkę trzeba było w Krynicy trzasnąć sobie fotkę z Wu. Cóż... Znów mi się udało.


Nie wiem, co się dzieje, nie wiem...

8 wrz 2014

14. Życiowo o życiowej Krynicy

Krynica. Krynica w Górach. Wiem o niej kilka rzeczy, które są niezmienne:

  1. Jeśli jadę tam z rodziną w celach turystycznych, to na pewno będzie mnie bolała głowa. Bez powodu. 
  2. Po drodze do/z Krynicy koniecznie należy wstąpić do Kamiannej po miód pitny i batonik miodowy. 
  3. Jeśli jadę do Krynicy, żeby biegać, prawdopodobnie wrócę z nową życiówą.
Proste, trzy krynickie prawdy. Wszystko się sprawdziło.
Muszę przyznać, że jechałam tam z takim nastawieniem ni w pięć, ni w dziesięć, mentalnością zahukanej dziewczynki z życiową filozofią "kciałabym, ale siem bojem". Tak, od jakiegoś czasu czekałam na okazję, przy której mogłabym rozprawić się z 50 minutami na dyszkę i właśnie o Krynicy myślałam jako o szansy na zrobienie kroku wprzód. Problem w tym, że (jak powszechnie wiadomo, bo o czym innym bez przerwy trąbię) wcale nie przykładałam się do treningów, a już na pewno nie robiłam niczego, co zaplanowane byłoby z myślą o dziesięciutysiącachmetrów. Po prostu. Kciałabym, ale najlepiej to tak, żeby ktoś za mnie i w ogóle...
Koniec końców ustawiłam się mimo wszystko w strefie 45-49 z myślą, że w najgorszym razie będę tylko troszkę przeszkadzać szybszym. Nie przeszkadzałam aż tak bardzo. 




Na samym początku trochę się przeraziłam, kiedy drugi kilometr skończyłam z 4:37. Ale to było z góry. Potem czekało na mnie tylko więcej przerażających rzeczy. Przerażające słońce, przerażający brak wody (no okej, zabrałam na wszelki wypadek maleńką buteleczkę, wiedząc, że lubię sobie popić po drodze... Ale mimo wszystko.) i narzekający, wyschnięci jak żaby ludzie.

Apogeum przeraźliwości nastało jednak gdzieś w okolicach ósmego kilometra, gdzie najwyraźniej znajdowała się strefa pomoru. Z ręką na sercu - na żadnym biegu nie widziałam tylu leżących w trawie, nieprzytomnych osób. W dodatku w większości to byli ci, którzy w momencie, kiedy ja hopsałam nad namalowaną na asfalcie ósemką, powinni byli spokojnym krokiem kierować się do autobusów.

To zapamiętam najbardziej z tegorocznej Krynicy. Nie życiówkę, nie sto milionów wygranych rzeczy (o tym napiszę bardzo wkrótce), tylko biednych, padniętych ludzi i kursujące karetki. Cholera. Przygrzało nas pierwszorzędnie.
Na sam koniec huknęło i lunęło tak, że wracałam przemoczona do suchej nitki. Ta burza była jednym z przyjemniejszych doświadczeń w moim biegowym życiu i mam nadzieję, że znajdę w internecie jakieś zdjęcie mnie, jak szczerzę się w strugach deszczu.


3 wrz 2014

13. Owocowy miks

Sezon owocowy trwa w najlepsze i staram się go wykorzystywać tak, jak to tylko możliwe. Sama jestem wielką wielbicielką koktajli, mogłabym je pić na śniadanie, obiad i kolację. Moja familja nie do końca podziela jednak moją miłość. Kiedy pod wieczór wchodzę do pokoju i zadaję standardowe pytanie "Napijecie się koktajlu?" reakcja zawsze jest taka sama. Chętnych brak.
Sprawy mają się tooootalnie inaczej, kiedy stwierdzam, że robię owocowy miks. Kto się napije? WSZYSCY!
Tu można by zadać pytanie - czym różni się owocowy miks od koktajlu?
Hm. Nie ma w nim mleka.
Koniec różnic.
Nie mam zielonego pojęcia, co jest nie tak z mlekiem, ale skoro owocowy miks cieszy się większą popularnością, trzeba się dostosować. W ciągu ostatnich tygodni stałam się prawdziwą mistrzynią we wrzucaniu wszystkich możliwych owoców do blendera.
Poprzednim razem uwieczniłam proces produkcji, taka pamiątka na zimowe, smutne dni, kiedy będę tęskniła za smakiem świeżych, pachnących słońcem rzeczy.


  1. FAZA 1, wstępna. To na tym etapie następuje czynność pytania. Układam wszystkie składniki w widocznym miejscu tak, żeby wszyscy widzieli, co się szykuje i mieli czas przygotować się psychicznie.
  2. FAZA 2, przejściowa. Zastanawiam się, czy jest jeszcze coś, co można wrzucić. Czasem znajdą się jakieś rodzynki, zabłąkana gruszka, której nikt już nie chce zjeść... Albo mama przypomni sobie o czymś, co czeka na chwilę chwały gdzieś na parapecie.
  3. FAZA 3, najokropniejsza. Sok, sok, całe hektolitry soku, które za wszelką cenę chcą dostać się na podłogę. Krojenie, siekanie, wyciąganie pestek. Ble.
  4. FAZA 4, wciskanie do maszyny. Żeby ciało stałe stało się ciałem płynnym, potrzebny jest nóż. A najlepiej maleńkie nożyki kręcące się w kółko i przerabiające wszystko na papkę. Czasem tylko trzeba dociskać owoce, żeby się zmieściły. Albo miksować na raty. Albo najpierw jedno, a potem drugie.
  5. FAZA 5, najpyszniejsza. Ostatnia faza, w której udział biorą rurki z Ikei. Konsumpcja!

To robi wrażenie. Jak niewiele trzeba, by zapewnić sobie konkretną dawkę witamin i radości. Nie trzeba chyba wspominać, że owocowy miks jest świetnym rozwiązaniem na smutne, deszczowe dni, kiedy odechciewa się żyć, a przeziębienie czai się, czekając na chwilę słabości.

Jesień? Nie damy się jej!
Niech się dzieje :)

2 wrz 2014

12. Sierpniowe reminiscencje i wrześniowe postanowienia


Z ręką na sercu przyznaję, sierpień był super ekstra intensywnym miesiącem. Przygotowania i wyjazd do Szwecji, szaleńcze wyprawy na ścieżki rowerowe o piątej nad ranem, morze, rowery, próby przekonania się do normalnego funkcjonowania po powrocie do domu... Ufff. Udało się. Przetrwałam i myślę, że jak na moje obecne możliwości i czasowe zawirowania, poszło naprawdę dobrze.


Jeśli mogę być z czegoś szczególnie dumna, to z pływania i jazdy na rowerze. Tak rzadko to robię, a sprawia tyle frajdy!


Łącznie w sierpniu byłam aktywna przez ponad 53 godziny. Brawo, Małga, brawo!

Świeżo rozpoczęty miesiąc będzie szczególny. To ostatnia szansa, żeby wyszlifować się przed maratonem, a równocześnie trzeba uważać, żeby zwiększone obciążenie nie spowodowało tragedii.
Muszę wyznaczyć sobie kilka zasad, którymi się będę kierowała. Zgodnie z moją myślą, że blog jest jak grupa terapeutyczna, to, co tu piszę, będzie mnie obowiązywać. Będę się tego trzymać.

  1. Codziennie wstaję 7-8. Trzeba się zacząć przestawiać.
  2. Śniadanie, chwila na odetchnięcie po jedzeniu i BIEGANIE
  3. Po południu jakieś stabilki albo odpoczynek
  4. Jeśli mają być stabilki, to mają być, choćby świat się walił. Bo bez ogarniętych mięśni zrobię sobie krzywdę
  5. Rozciąganie. Podobnie jak w punkcie czwartym. Trzeba wyeliminować ryzyko wszystkich złych rzeczy, które przytrafiają się tym, którzy zapominają o rozciąganiu. Dbam o siebię.
  6. Trzymam się planu. Plan, plan, plan, plan!
Miesiąc. Teraz trzeba dać z siebie wszystko.

1 wrz 2014

11. Szok szoków niedowierzanie i Under Armour


Jeszcze nie zdążyłam podsumować sierpnia, a tu już ktoś zrobił to za mnie! 
Przebiegłam ponad 20 kilometrów i moje szanse w rywalizacji Under Armour na wygranie koszulki i pakietu na Festiwal Biegowy w Krynicy wzrosły powyżej 0. 
I ups, wylosowali mnie! Pakiet startowy powędruje do kolejnej osoby, bo ja zapisałam się już na expo przed Cracovia Maraton, więc nie potrzebuję drugiego numerka startowego, a ze względu na czas i plany treningowe, pobiec mogę tylko w Życiowej Dziesiątce. Ale koszulka jest moja! Może będzie tak fajna, że pobiegnę w niej na maratonie? To by było jakieś +899% do fajności!
Ależ będę teraz wyglądać listonosza!

10. Tydzień 2

Mogę być z siebie dumna.
Yep, nie należę do fałszywie skromnych ludzi i kiedy wiem, że zrobiłam kawał dobrej roboty, to jestem zadowolona i już. W drugim tygodniu zrobiłam wszystkie biegowe treningi. A właściwie wszystkie z zeszłotygodniowym wybieganiem włącznie.

1. PONIEDZIAŁEK - niedzielne długie wybieganie

Biegło się ciężko, bo to w końcu było pierwsze wybieganie od ponad miesiąca. Do tego słońce dało popalić i jakieś 10 km od domu skończyła mi się woda, więc wróciłam odwodniona jak rozjechana żaba. Ale bardzo dobrze, że nie pobiegłam w niedzielę, bo pogoda była naprrrawdę dobra! Oby więcej takich dni na jesień!

2. WTOREK - najzajebistsze, hardkorowe stabilki wszechczasów! Kiedy kończyłam, nie byłam w stanie zrobić półminutowego planka, bo tak mną trzepało, że nie było mowy o utrzymaniu prostych pleców. Jeaaa!

3. ŚRODA - bieg z narastającym tempem od ok. 5:50 do ok. 4:40 szybciej z każdym nowym kilometrem


Z tego, co pamiętam, biegło się raczej ciężkawo, bo się rozleniwiłam po całym dniu. Ale dałam radę :)

4. CZWARTEK - mordobicie 0,5 km/ 0,5 km. Kilometr rozgrzewki, a potem dziesięć powtórzeń.



5. PIĄTEK - najpierw spacerek z moją małą dziewczynką, a potem 10 km w okolicach 5:30. TO była mordęga, o matko, jak mi się nie chciało, jak ja się zmęczyłam spacerem, haha
Mała dziewczynka z grzybem.
Miałam obowiązek dodać to zdjęcie.

6. NIEDZIELA i super ekstra wybieganie z przygodami. Na endomondo aż musiałam przyznać biegowe nagrody:
1. NIESPODZIANKA BIEGU -  super ekstra góra na 12 kilometrze po tym, jak źle skręciłam.
2. TOWARZYSZ BIEGU - buziaki i serduszka lecą do chłopaka, z którym mijałam się na 11 i 20 kilometrze. Mam nadzieję, że nie było mu zbyt gorąco w grubej bluzie z kapturem.
3. POMYSŁOWY DOBROMIR BIEGU - pani, która kilkami do nordic walkingu wytrwale dziurawiła ślimaki wzdłuż drogi
4. OCHYDA BIEGU - banan, który się zmiażdżył i zaczął mi spływać po nodze. Nigdy nie próbujcie wciskać bananów w pasek do bidonu
5. PIOSENKA BIEGU - gra mi w głowie odkąd dotarłam na szczyt. Ze względu na refren - http://youtu.be/RqU00XhhRfk

Faktycznie, wbiegnięcie na górę uznaję za najcenniejszy element treningu, było ciężko, satysfakcja gigantyczna i czuję się przygotowana na wszelkie niespodziewajki!

Wielką zagadką pozostaje, co stało się z brakującymi dwoma kilometrami.
Po prostu ich zabrakło.

Jedna rzecz jest tylko bardzo niedobra. Wracałam po ciemku i na odcinku wzdłuż bardzo ruchliwej drogi cisnęłam poboczem. Nie żebym tam nie wierzyła w moc maczety wobec rozpędzonego samochodu, ale takie tam... I przysadziłam bokiem stopy w wystający z ziemi kamień, tak, że aż poleciał na drogę. I stłukłam nogę. Dzisiaj kostka boli jak nie wiem, co, ale przynajmniej wiem, że to nie żaden urwany mięsień, bo boli, jak wyginam nogę i jak naciskam na siniak na kości.
Ałajć. Siedzę dziś do popołudnia z bandażem i smaruję smarowidłami poczynając od maści z kocim pazurem (czy tygrysim? a może niedźwiedzim? Cholera wie...) a na Ketonalach kończąc.
Jest pięknie, oby tak dalej!



Tydzień 3 będzie trochę luźniejszy, bez długiego wybiegania, bo w sobotę Krynica i Życiowa Dziesiątka!
Wiem, że nie mogę oczekiwać wyników, na które nie pracowałam, ale może uda się złamać 50 minut? Jeśli pogoda dopisze, zbiorę się do kupy i postawię wszystko na jedną kartę... Zobaczymy. Jeśli nie będzie życiowy, to żadna tragedia. Ale jeśli by się udało... Hm...

Łącznie z zabłąkanym zeszłotygodniowym wybieganiem ostatni tydzień sierpnia pyknął z 91,51 km biegania. Cooool!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...